Zmagania z ciszą Waldemara Śliwczyńskiego
Waldemar Śliwczyński znany jest ze swej sympatii dla fotografii, głównie za sprawą wydawanego własnym sumptem „Kwartalnika Fotografia”. Poznaliśmy się zresztą przy okazji narodzin pisma, w tworzenie którego postanowiłem się włączyć i ta wspólna przygoda trwa do dzisiaj.
Śliwczyński jest rzadko spotykanym pasjonatem fotografii, który podjął ryzyko – także finansowe – stworzenia ambitnego pisma dla koneserów i miłośników fotografii – nie tylko współczesnej, które jako jedyne w Polsce nie dało się skomercjalizować, pożreć przez reklamę i wyjątkowo trwa wbrew bezwzględnym, krwiożerczym regułom rządzącym rynkiem wydawniczym. Jeśli dodać do tego wydawnictwa książkowe i katalogi poświęcone fotografii, to jest to bez żadnej przesady najważniejsze polskie wydawnictwo o tym profilu w ostatnim dziesięcioleciu, z siedzibą w małej wielkopolskiej Wrześni, a nie w którymś z dużych miast tętniących życiem kulturalnym. „Kwartalnik” był od samego początku pismem otwartym na fotografię zagraniczną – i co ważne – także na tę za wschodnimi granicami; tak, jeśli chodzi o artystów, jak i o tamtejszą krytykę, czy refleksję dotyczącą samego medium.
Działalność wydawnicza Śliwczyńskiego wynika oczywiście wprost z jego własnej działalności twórczej. Jest to aktywność mniej znana, choćby dlatego, że sam autor nie zabiega specjalnie o rozgłos, zadowalając się najprawdopodobniej radością płynącą z aktu tworzenia i wewnętrzną satysfakcją z uzyskiwanych rezultatów. Przyglądając się uważniej jego dokonaniom nietrudno zauważyć fazy fascynacji i inspiracji innymi artystami, które adaptował dla własnych potrzeb. Jego ostatnia realizacja zatytułowana „Cisza” jest już bez wątpienia w pełni dojrzałą, indywidualną wypowiedzią twórczą. Obywa się ona bez rewolucyjnych dogmatów formalnych i treściowych; jest czystą kwintesencją ludzkiego zmagania się z czasem i artystycznego z ciszą. Cisza jest partyturą rozpisaną na długie lata tworzenia. Jest to projekt, który Waldek zaczął realizować w roku 2000, a który zostanie wydany w roku bieżącym (2008); choć nie sądzę żeby autor porzucił zupełnie ten temat w przyszłości.
Kamera wielkoformatowa była i chyba pozostanie jeszcze długo niekoronowaną królową fotografii. Żeby naprawdę zrozumieć ten fenomen trzeba samemu choć raz spróbować. Dla jednych jest ona niezbędnym narzędziem technicznym pozwalającym fotografować zawodowe tematy – głównie architekturę; dla innych decydująca jest wielkość negatywu pozwalająca realizować wielometrowe powiększenia (jak np. cała szkoła Becherów). Duży negatyw pozwala też na wykonywanie miniatur, czyli kopii stykowych, dających halucynogenne wrażenie obcowania z magią. Ale są jeszcze dwie – mniej znane i opisane zalety wypływające z samego faktu posługiwania się takim narzędziem: głębokie wewnętrzne doświadczenie istoty czasu, oraz niemal szamańską rytualność całego procesu przygotowania sprzętu i fotografowania. Przede wszystkim taką potencjalną fotografię trzeba najpierw poczuć całym swoim jestestwem, a nie tylko zobaczyć oczami. Jednym słowem jest to przejście ze świata realnego – świata odruchów – do świata duchowego, do którego czas ludzki (chronometryczny) nie posiada dostępu. W ten sposób możemy próbować zarejestrować trwanie, a nie tylko coś sfotografować, odbić czy „skliszować”. Ta cała procedura rozkładania statywu i montowania kamery ma w sobie coś z mantry, która pomaga wyzwolić się duszy ze strumienia przepływającego czasu. Łatwiej wówczas objawia się l’esprit de lieux, który można próbować zamknąć w jednej, jedynej fotografii. Tych kilka kilogramów sprzętu na statywie i czarna płachta na głowie, to najmniej agresywny ze sposobów fotografowania, pozwalający artyście na przenikanie poprzez naskórek rzeczy i przedmiotów w kierunku istoty wszechrzeczy, która zawiera się w ciszy. To, czego fotograf najbardziej potrzebuje, to osiągnięcie stanu przezroczystości, harmonii istnienia między nim a zewnętrznością. Ktoś kto potrafi podobny stan osiągnąć, będzie robił zawsze znakomite fotografie, nawet gdyby pozornie nic w nich nie było. Przezroczystość od zawsze była siłą mistyków i pozwalała im komunikować się z najbardziej egzotycznymi społecznościami i przechodzić przez nieprzyjazne przestrzenie. Przezroczystość pozwala w końcu także na to, by nasze objawienie – Satori – wsiąkło w obraz, który od tej chwili będzie świadectwem naszej obecności w świecie, naszego do niego stosunku i wszelkich z nim związków fizycznych i duchowych.
Kiedy w roku 2000 Waldemar Śliwczyński postanowił fotografować budownictwo wiejskie w Wielkopolsce nie był to – jak myślę – czysty przypadek. Nie wiem, co było pierwszym impulsem: fakt, że noblista Władysław Reymont miał swoją posiadłość w Kołaczkowie w powiecie wrzesińskim, czy też fakt, że zbliżała się setna rocznica pierwszego wydania Chłopów; a może jedno i drugie? Faktem jest, że już pobieżna lektura Waldkowych zdjęć powinna podsunąć podobne skojarzenie. Waldek zaprasza nas do przyjrzenia się temu, co dzieje się na wsi w sto lat po Chłopach. Trzeba przyznać, że jest to wieś nieco z krzywego zwierciadła: wymarła, opuszczona, zrujnowana. Agonia i pustka jakby rodem z Becketowego Czekając na Godota. Waldek porwał się na niewdzięczny temat: banalność tych porzuconych ferm i zamkniętych PGR-ów zna każdy kto choć raz zapuścił się na polską prowincję. W tych zabudowaniach od ich stworzenia ważna była użyteczność i funkcjonalność, a ich fasadom fotogenia jest raczej obca. I to właśnie z tej słabości uczynił Waldek siłę swojego cyklu. Mozolnie, latami fotografując o różnych porach roku stworzył dzieło tak samo monumentalne i znojne jak nasz noblista. Tylko, że u Śliwczyńskiego wszystko to jest bez śladów życia, martwe i aż ciśnie się na usta pytanie: dlaczego my jeszcze nie pomarliśmy z głodu? Te wszystkie beznamiętne i obojętne fermy, stajnie i stodoły – niczym świątynie dla już zjedzonych zwierząt – a teraz konsumowane przez nasze oczy w masie podobnych sobie, utulonych bezkresną ciszą trwania zaczynają w nas krzyczeć ciszą przerażenia, zgrozy i rozpaczy : cośmy uczynili z ziemią naszą? Dokąd zmierzamy?
Na to wszystko nakłada się świadomość użytego narzędzia. Wybór kamery wielkoformatowej narzucał sam temat. Metodyczny, repetytywny sposób fotografowania i podobny dystans, tym bardziej jednoczą te obrazy we wspólnocie milczenia. Kolor byłby tutaj niepotrzebną anegdotą, bo te obrazy wyłaniają się ze strefy cienia, który ze swej natury nie posiada własnej barwy. Im więcej cienia tym cisza głębsza. Światło przez wieki symbolizowało oświecenie i drogę do Boga. Dziś – tam, gdzie wiele światła – jest już tylko hałas, zgiełk i kakofonia dźwięków.
Artykuł jest wstępem do książki Waldemar Śliwczyński, Cisza, Wydawnictwo Kropka, Września 2008. Wersja papierowa książki jest od dawna wyczerpana, ale można ją nabyć w naszym Sklepie w postaci pdf-a. Do nabycia są również odbitki autorskie z tej książki