Przejdź do treści Przejdź do stopki

Ujrzane niewidzialne – fotografia Ewy Andrzejewskiej

Fotografia jest tym medium, które umożliwia niekiedy ujrzenie „niewidzialnego”. Że tak jest naprawdę, dowodzą chociażby fotograficzne eksperymenty sprzed stu lat inicjowane w kręgu słynnej teozofki Heleny Bławatskiej. Fotografia może więc dotykać sfery ponadzmysłowej i przedstawiać to, co niebywale rzadko i tylko niektórym jest dane poznać. 

Spoglądając na prace jeleniogórskiej artystki – Ewy Andrzejewskiej – nietrudno oprzeć się wrażeniu, że ich klimaty balansują właśnie gdzieś na pograniczu jawy i snu. Są przy tym także przecież desygnatami rzeczywistego świata, który ją otacza w czasie wędrówek przez góry, ulice miast, nadrzeczne łąki. A że droga, którą konsekwentnie od lat podąża jest linią prostą, przekonać się można przesuwając przed oczami kolejne obrazy utrwalone w postaci „sepiowych” kadrów wybranych z otoczenia.

We współczesnym życiu atakowani bywamy nadmiarem obrazów produkowanych przez coraz to bardziej zaawansowane techniki wizualizacji. Tradycyjna fotografia „stykowa” preferowana przez Ewę Andrzejewską jawi się w świecie zarzuconym kolorowymi obrazkami jako wręcz egzotyczna. Przykuwa uwagę swą odmiennością i zawartą w nich opowieścią. Pomimo, że ulubionymi tematami artystki są góry i weduty, głównym bohaterem jej fotografii pozostaje Czas. Nie chodzi tutaj bynajmniej o płynną materię codzienności, lecz kategorię wieczności – takiej, o której obecności pamięta się i wie, chociaż nie tą skalą mierzy się przeciętną ludzką egzystencję. Tajemnicą artystki pozostaje umiejętność pomieszczenia na niewielkich powierzchniach, całego majestatu i blasku trwania.

Ewa Andrzejewska, Aarchus, 1991

Wykonywanie fotografii sepiowej bywa obecnie traktowane jako sentymentalny zwrot ku dawnym modom. W przypadku prac Ewy, sięganie do klasycznej techniki fotografii, zmierza do efektu, dzięki którem obraz zawiera o wiele więcej, niż można poznać drogą zmysłową. Monochromatyzm jawi się tu jako swego rodzaju skrót widzialnej rzeczywistości. Jest jakby „wspólnym mianownikiem”. Rośliny, woda, nawet architektura – zostają sprowadzone do tej samej gamy barw. Most nad rzeką gdzieś na Pogórzu Sudeckim, dęby rogalińskie o świcie, milczenie Purpurowego Jeziora w Rudawach Janowickich, czy miejska ulica z kałużą, w której odbija się słońce – to wszystko mamy przedstawione monochromatycznie, jak w obrazach Joosa de Mompera. Pojawia się także w jej pracach, chociaż rzadko – morze. Zapełnia trzy ćwierci niedużego fotogramu i przy użyciu wspomnianej gamy koloru artystka zawiera tutaj obraz całego świata. Spoglądając nań, zmysłowo czuje się ciepło lekko pomarszczonej powierzchni wody. Można ponad nią latać bez obawy, że niewidoczne w kadrze słońce mogłoby stopić wosk w skrzydłach. Patrząc w dal ponad linią horyzontu, budzi się chęć wypłynięcia daleko, nawet do Aleksandrii… Morze jako droga, jako lustro nieba i żywioł przepełniony energią najwyższego bytu – to wszystko genialnie zawarte w niewielkim formacie. Kamienista cisza „Czarnego Stawu” w Tatrach nieodparcie kojarzy się z dźwiękiem. Kompozycja konturów skał zestawionych z jasnością nieba odbitego w gładkości wody, ewokuje brzmienie arii prowadzonej sponad szczytów głosem czystym i jasnym. Ta „muzyka sfer” powtarza się w wielu obrazach Ewy Andrzejewskiej, chociaż najczęściej jest tu szept – nie krzyk konturu, barwy, ani nawet głos – ale właśnie szept pełen zachwytu nad światem widzialnym, nad rytmem linii, akordami odcieni.

Nawet w miejskich krajobrazach nie pojawiają się u Ewy ludzie. Unika postaci, jako sztafażu zaprzeczającemu wielkiemu „Czasowi”. Za to budynki stają się w wizji artystki tworami niemalże organicznymi, podlegającymi jego działaniu, o wiele bardziej, niż ściany skał. Płynie rzeka czasu przez ulice miasta, zmywa gzymsy z fasad i strąca attyki… To wysnuta z pogodą przypowieść o przemijaniu bez zbędnych pytań o nasz – ludzki, zbyt krótki tu pobyt. Czasem śladem obecności „tymczasowych” bytów zamieszkujących przestrzeń są samochody. Na fotografiach Ewy Andrzejewskiej widać niekiedy ich podrdzewiałe kadłuby – to jedne z nielicznych śladów człowieczej obecności. Przypominają trochę złowrogie widma otoczone ciężkim milczeniem. Jak ślady jakiejś zbiorowej traumy stoją zebrane w pośpiesznym odejściu. Pojawiający się w fotogramach motyw kolejowych szyn przybiera nieco niepokojące konotacje. Jest obietnicą oddalenia – wyślizganym przez słońce ostrzem brzytwy.

Ulubioną porą artystki utrwalaną w kadrach jest świt – wieloznaczny i niedopowiedziany. Pełne magnetyzmu obrazy trwają wokół – niezależnie od obecności ludzkich istnień. Fenomenem zdaje się umiejętność fotografki wnikania w istotę przedstawianych obiektów i pejzaży – przeczuwania „ich” pór roku, dnia i odkrywania duszy, jak w jednym z najnowszych cykli „z łąkami”, gdzie cisza trawy wydaje się niemal słyszalna…

W zbiorach Gemaldegalerie w Berlinie znajduje się siedemnastowieczny obraz Willema Kalfa przedstawiający, może na pozór banalną, ale wielkiej malarskiej urody martwą naturę z intrygującymi, schodzącymi z lica filiżanki dwiema chińskimi postaciami. Realizm w połączeniu z tajemnicą, nasycony esencją piękna wydaje się zaskakująco zbieżny z wrażeniem, które wywierają obrazy jeleniogórskiej fotografki. Gdybyśmy nie znali się osobiście, mógłbym ją sobie pewnie wyobrażać jako „vermeerowską” dziewczynę nalewającą w skupieniu mleko. Trudno oderwać od niej wzrok, podobnie, jak przejść obojętnie obok niewielkich formatem zdjęć Ewy. Ukazany na nich świat nie zawsze jest piękny, chociaż Ewa pokazuje go zawsze pięknie. Obecność Ewy Andrzejewskiej tworzy legendę miejsca, gdzie mieszka – jej spacery z psem nad rzeką, obecność na wernisażach, krążenie o świtaniu po miejskich zaułkach… Niedawno zobaczyłem jej nowe zdjęcie ze stokrotkami. Było to całe pole kwiatów – jak światełek pośród ciemnej trawy pokrywającej całe wzgórze. Ta wiosna wyglądała niby procesja duszyczek udających się w zaświaty – tym bardziej, że fotografię robiono chyba przed zmierzchem. Taka pora – już nie „tu”, a jeszcze nie „tam”. Ewa „złapała” w tym kadrze całą wieloznaczność sceny: wiosnę, przemijanie, nurt czasu w momencie „przejścia”. W kulturze tradycyjnej takie chwile zawsze obudowywano magią. To trochę tak, jakby ktoś sfotografował widmo na seansie u Bławatskiej. Te fotografie jednak są widmowe…

Ewa Andrzejewska, 1959-2017. Absolwentka Wyższego Studium Fotografii MKiS/ZPAF w Warszawie. Członek ZPAF. Wraz z Wojciechem Zawadzkim prowadziła Galerię Korytarz oraz Wyższe Studium Fotografii w Jeleniej Górze.

Henryk Dumin, ur. w 1958, jeleniogórzanin; etnolog; twórca Programu Ochrony Tradycji Kultury; współzałożyciel stowarzyszenia „Silesia Europaea”; liczne publikacje na temat tradycji, kultury i teatru.

Artykuł  ukazał się w numerze 10 „Kwartalnika Fotografia” w 2002

Fotografie Ewy Andrzejewskiej można kupić w naszym Sklepie

Skomentuj

This Pop-up Is Included in the Theme
Best Choice for Creatives
Purchase Now