Przejdź do treści Przejdź do stopki

Tomasz Gudzowaty – dlaczego taka dziwna okładka?

Ten artykuł miał szansę przejść do historii „Kwartalnika Fotografia” jako interesujący i piękny, a przeszedł tylko jako interesujący. Jego bohater, Tomasz Gudzowaty, przesłał do redakcji kilkanaście swoich pięknych fotografii, ale jednocześnie poprosił o tekst artykułu, jaki napisała Renata Gluza, wówczas dziennikarka miesięcznika „Press”. I się zaczęło…

– Lepiej niech mu pan nie pokazuje artykułu przed publikacją – radziła autorka. – On chce kontrolować wszystko, co na jego temat ukazuje się w prasie, my w naszej redakcji nigdy nie pokazujemy bohaterom tego, co o nich piszemy. Dowiadują się tego dopiero z wydrukowanego i dystrybuowanego już magazynu. Jako dziennikarze chcemy być całkowicie wolni w pisaniu, nie tolerujemy ingerencji w nasze teksty. 

Niestety miała rację. Gudzowaty był tak miły i nieugięty, że po którejś zawsze co najmniej półgodzinnej rozmowie telefonicznej, uległem i przesłałem mu tekst. Początkowo poprawki jakie proponował dotyczyły drobiazgów natury technicznej i nie było żadnych powodów, żeby ich nie nanieść. Później jednak zmiany miały pójść zbyt daleko i już na nie zgodzić się nie mogłem. Wtedy pan Tomasz wycofał wcześniej udzieloną nam zgodę na publikację jego zdjęć, które zdążyliśmy już złamać wraz z tekstem. 16-stronicowy artykuł prezentował się niesamowicie, zresztą jedna z fotografii miała zostać wykorzystana na okładce. I wtedy wpadłem na pomysł, aby w miejscach, gdzie pierwotnie były zdjęcia wstawić „przekreślone” prostokąty, a na ostatniej, całostronicowej fotografii, zamiast obrazu daliśmy cały adres internetowy, jaki pojawia się w wyszukiwarce Google po wpisaniu frazy „Tomasz Gudzowaty”. Było to poniekąd przekierowanie czytelników do internetu, gdzie znajdują się wycofane z „Kwartalnika Fotografia” fotografie. Na końcu artykułu znalazło się wyjaśnienie, dlaczego zamiast fotografii są prostokąty, ale prawdę mówiąc nie mam pewności, czy dla wszystkich czytelników było to zrozumiałe. Muszę też odnotować miły gest Tomasza Gudzowatego: już po wycofaniu zgody na publikację zdjęć przysłał mi jedną ze swoich fotografii – brazylijskiego boksera z cyklu sportowego oraz album pt. „Keiko” z cmentarzyska statków. 

– Jest pan odważny – usłyszałem od Renaty Gluzy, gdy zobaczyła wydrukowany „KF”. Szkoda, że tak się stało, jak się stało, bo bardzo zależało mi na publikacji fotografii Gudzowatego. W tamtym czasie polskie środowisko fotograficzne było podzielone w ocenie jego twórczości – nie raz, nie dwa słyszałem tu i tam komentarze w stylu: „facet jest tak bogaty, że stać go na najęcie sobie całego sztabu pomagierów, który mu te zdjęcia robi, a on tylko je firmuje swoim nazwiskiem”. Z pewnością na takie lekceważące podejście do Gudzowatego miała jego afrykańska wystawa, z której pochodziła „Szkoła zabijania” nagrodzona na World Press Photo. Pamiętam, że była pokazana między innymi w Centrum Kultury Zamek, a na wernisaż z udziałem autora przyszły tłumy, jakich nigdy wcześniej, ani potem na wystawie fotograficznej w Poznaniu nie widziałem. Magnesem było oczywiście nazwisko jednego z najbogatszych Polaków, więc oprócz miłośników fotografii przybyło wcale liczne grono przedstawicieli poznańskiego biznesu.

A wystawa, choć „wypasiona” – odlotowe wielkoformatowe perfekcyjne technicznie powiększenia –  była po prostu słaba: fotografii było zdecydowanie za dużo, a wiele z nich niewiele różniło się od siebie. Początkujący autor nie wiedział jeszcze wtedy, że fotografia to sztuka wyboru, selekcji i że nie ma sensu pokazywanie wszystkiego co się zrobiło. 

Później Gudzowaty bardzo się rozwinął, czego dowodem były liczne nagrody w ważnych światowych konkursach. Jego cykl o rzadkich sportach jest przepiękny. Do dziś pamiętam na przykład niezwykłe zdjęcia pływaczek synchronicznych. Jego największym grzechem w oczach wielu polskich fotografów było jednak nadal to, że miał pieniądze, takie o jakich innym się nawet nie śniło. Tego wybaczyć mu nie mogli. W rozmowach prywatnych zawsze Gudzowatego broniłem mówiąc, że przecież facet mógłby bawić się lub robić sto innych rzeczy, a jednak woli spakować sprzęt wielkoformatowy, polecieć na drugi koniec świata, żeby fotografować mnichów z klasztoru Szaolin czy pingwiny na półkuli południowej. Z tego przeświadczenia powstał pomysł napisania o Tomaszu Gudzowatym w „Kwartalniku”. Nie chciałem kolejnego eseju na temat twórczości, lecz czegoś innego, a mianowicie pogłębionej opowieści o człowieku, najlepiej napisanej przez kogoś z zewnątrz środowiska fotograficznego. I tak padło na Renatę Gluzę, która poznała kiedyś Tomasza Gudzowatego. Zaproponowałem jej napisanie sylwetki Gudzowatego, która to forma dziennikarska była zupełną nowością w „KF”-ie, a może w ogóle w polskim czasopiśmiennictwie artystycznym. 

Myślę, że warto przypomnieć ten artykuł po ponad dziesięciu latach od jego powstania. 

Swoją drogą, na uzupełnienie czeka napisanie o tym, co w życiu Tomasza Gudzowatego działo się po 2011, a także warto byłoby pokusić się o krytyczną ocenę artystyczną jego twórczości. Kto chce się tego podjąć?

Oto „Kanon tuzina zdjęć” Renaty Gluzy z numeru 38 „KF” z 2011:

Strona tytułowa artykułu Renaty Gluzy o Tomaszu Gudzowatym

O Tomaszu Gudzowatym polscy fotografowie wiedzą tyle, że robi bardzo dobre zdjęcia. Oraz że długo w to nie mogli uwierzyć. 

Siedziała koło niego, zachwycając swą pięknością wszystkich gości powitalnej kolacji dla jury Czech Press Photo w Pradze. Towarzyszyła już Tomaszowi Gudzowatemu na popołudniowym wernisażu jego wystawy, jednak dopiero na kolacji w restauracji przy zamku na Hradczanach co niektórzy odważyli się zapytać asystenta Gudzowatego, kim jest towarzysząca mu piękność. – Zlecenie z „Vogue’a” – usłyszeli. 

Gdy jurorzy poszli się wyspać przed ciężkim dniem obrad, Tomasz Gudzowaty pracował w nocy, robiąc sesję ściągniętej specjalnie przez brytyjskiego „Vogue’a” do Pragi modelce, noszącej tytuł którejś kolejnej miss świata. Potem cały dzień pracy w jury Czech Press Photo, oglądanie i ocenianie zdjęć, a wieczorem – zamiast wspólnej kolacji z jurorami – kolejna sesja z kolejną pięknością dla „Vogue’a”. Rano wywołane już i oprawione w ramy czarno-białe portrety były gotowe do wysłania do Londynu. – Zawsze przesyłam redakcji zdjęcia wywołane, wykończone, oprawione – podkreślał Gudzowaty. Wyglądał na zmęczonego, ale przekonywał, że taki tryb pracy to dla niego norma. 

Był październik 2011. Najbliższe tygodnie miał poumawiane w kilku innych krajach, planując wpadać do rodziny w Budapeszcie tylko na krótko. 

– On właściwie zerwał wszelkie kontakty zawodowe z Polską, nie ma tu już żadnych interesów jako fotograf, rzadko się u nas pokazuje – ocenia fotograf Wojciech Druszcz, członek Klubu Fotografii Prasowej przy Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich. W lutym br. udało mu się na jeden dzień ściągnąć Gudzowatego do Polski, gdy w warszawskiej Starej Galerii ZPAF odbył się wernisaż wystawy „Beyond the Body” z okazji wręczenia mu Nagrody ZAiKS-u 2011 w dziedzinie sztuk wizualnych. Następnego dnia Gudzowaty był już za granicą. Wpadł znowu na krótko na otwarcie swej wystawy w Sopocie – i natychmiast wyjechał. 

– Człowiek widmo – słyszę od kilku znanych polskich fotoreporterów. Wiedza o Tomaszu Gudzowatym jest wśród jego kolegów po fachu tu, w Polsce, odwrotnie proporcjonalna do ich świadomości na temat zdobywanych przez niego na świecie nagród. 

– Dla mnie Tomasz Gudzowaty jest taką samą zagadką, jak dla innych kolegów – mówi nawet Rafał Milach, z którym należąca do Gudzowatego Yours Gallery podpisała umowę na reprezentowanie go. 

Album, czyli konsultacje u najlepszych 

Tomasz Gudzowaty zagadki nie pomaga rozwikłać. Kilkakrotne próby umówienia się na spotkanie spełzają na niczym – jest non stop w rozjazdach. Na rozmowę przez telefon się nie godzi. Zostaje przesłanie pytań e-mailem. Odpowiedzi nie zaskakują: są lakoniczne, niekiedy uciekające w bok. 

W wieku 41 lat sprytnie zasłania się niepamięcią, więc spisuję z dotychczasowych wywiadów: fotografował od dzieciństwa, Smieną i Druhem. W szkole – kolegów z klasy. Następnego dnia przynosił im gotowe odbitki. W domu – ukochanego sznaucera Garo. Rodzice zauważyli jego fascynację fotografią i kupili mu powiększalnik. Wuj Jerzy Kociński, brat mamy, pokazał mu magię ciemni i stał się jego pierwszym nauczycielem. 

– Nie kojarzę za bardzo początków jego fotografowania, a że ma aż takiego fioła na tym punkcie, w ogóle nie przypuszczałem – mówi Aleksander Gudzowaty, ojciec. 

Tomasz Gudzowaty nie przypuszczał z kolei, że studia prawnicze przyniosą mu rozczarowanie tą profesją. Skończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, lecz pracy w zawodzie nie podjął. 

Podróżował i fotografował. – On chyba zaskoczył, jak zrobił pierwszy album z Kenii – Aleksander Gudzowaty zastanawia się, kiedy tak naprawdę jego syn zaczął się widzieć w roli zawodowego fotografa. 

To kilkumiesięczny pobyt w Kenii w 1995 spowodował, że środowisko fotografów usłyszało o Tomaszu Gudzowatym. Jego efektem był album „Kenya – on the Trails of Nature” ze zdjęciami przyrodniczymi zrobionymi w parku Masai Mara. Wydanie albumu sfinansowała firma ojca – Bartimpex. 

Aleksander Gudzowaty, jeden z najbogatszych Polaków, jest zawsze wymieniany w rozmowach o Tomaszu Gudzowatym: fortuna ojca z jednej strony umożliwiła synowi spełnianie marzeń o podróżach i fotografowaniu, z drugiej – jest niczym klątwa, gdyż każde jego osiągnięcie na rynku fotografii długo kwitowano stwierdzeniem: „Gdybym ja miał tyle pieniędzy…”. Gdy więc w kolejnych latach Bartimpex wydawał kalendarze ze zdjęciami przyrodniczymi robionymi przez Tomasza, fachowcy doceniali ich jakość edytorską (w 1998 kalendarz Bartimpeksu otrzymał nagrodę w konkursie Vidical), fotografowie kwitowali jako marnowanie pieniędzy na przeciętną fotografię. 

W 1997 Gudzowaty pokazał swoje zdjęcia z Kenii w Starej Galerii ZPAF. – Pamiętam, że wystawa została zrobiona z rozmachem i była promocją albumu – wspomina uznany polski fotograf Andrzej Zygmuntowicz, były prezes ZPAF. – Te zdjęcia jakoś zaciekawiały, choć były typowe dla Afryki, banalne, jeśli chodzi o treść. Masajowie pokazani bardziej jako ciekawostka do oglądania. Nie było w tym jeszcze próby analizy współczesności. Mnie zadziwiło, że ten facet w ogóle robi zdjęcia – dodaje Zygmuntowicz. 

– Byłem konsultantem tego dzieła – przyznaje prof. Janusz Fogler, jeden z najbardziej cenionych polskich fotografów, były prezes ZPAF, obecnie prezes ZAiKS. Właśnie poprzez album z Kenii poznał Gudzowatego fotografa. – Oglądałem projekt tego wydawnictwa w biurze jego ojca, który poprosił mnie o opinię na ten temat – opowiada. – Parę rzeczy mi się nie podobało, zrobiłem kilka uwag, nie wszystkie uwzględniono. Album był przegadany, powinien być o 20 procent szczuplejszy, chyba za dużo ludzi przy nim doradzało. To był debiut Tomka, dziś na pewno zrobiłby go inaczej – opowiada. 

Aleksander Gudzowaty zadbał, by nad albumem pracowali najlepsi. Projekt przygotował grafik, profesor warszawskiej ASP Lech Majewski, a drukiem zajął się Jerzy Łapiński, uznany fotograf, uchodzący za specjalistę od reprodukcji zdjęć. – Gudzowaty-ojciec szukał kogoś, kto znalazłby mu najlepszą drukarnię, Tomaszewski polecił mnie – opowiada Łapiński. Został producentem albumu. – Te zdjęcia były poprawne. Nic im nie brakowało, ale mistrzostwo świata to nie było. Choć album wyszedł okazale – dodaje Łapiński. 

Album-cegła, wydrukowany w najlepszej drukarni w Szwajcarii, świetny edytorsko – robił wrażenie. I rodził komentarze: że taki wystawny, a zdjęcia różne jakościowo. – To dodatkowo wzmacniało wtedy nastawienie do Tomasza: że tak naprawdę stoi za nim ojciec, że dzięki jego pieniądzom mógł sobie pozwolić na wyjazd do Afryki i na przygotowanie takiego wydawnictwa – wspomina prof. Fogler. 

Człowiek gąbka, czyli szkoła Tomaszewskiego 

Młody Gudzowaty uczył się jednak szybko sztuki fotografowania, i to od mistrzów. Między innymi od Tomasza Tomaszewskiego, jednego z najlepszych polskich fotoreporterów, od wielu lat pracującego dla „National Geographic”. W 1999 tłumaczył on w „Press”: „Tomasza [Gudzowatego] poznałem przez jego ojca, który poprosił mnie o konsultacje i sugestie co do wyboru i ułożenia zdjęć do albumu z Kenii”. 

– Jest faktem, że rozmawiałem z panem Tomaszewskim, którego do dziś darzę wielkim uznaniem, o zdjęciach mojego syna. Pomagał nam w wyborze zdjęć do albumu – przyznaje Aleksander Gudzowaty. – Wiem też, że potem z synem fotografował – dodaje. 

„Wytłumaczył mi wszystko, co w fotografii najważniejsze. Przedstawił kodeks moralny, nakreślił granice etyczne, których fotograf nie może przekroczyć. Zachęcił mnie, bym spróbował fotografować ludzi” – opowiadał Tomasz Gudzowaty w „Press” w 1999 o swoim ówczesnym mentorze. To dzięki poparciu jego oraz szefa działu foto w „National Geographic” w młodym wieku i z niewielkim dorobkiem Gudzowaty został członkiem zawodowej organizacji American Society of Media Photographers. 

– Tomasza Gudzowatego poznałem przez Tomka Tomaszewskiego. To było jakoś w 1997 – wspomina Marcin Kydryński, który wtedy zajmował się też fotografią. Tomaszewski żartował, że jeśli chce kupić ramki do slajdów, to w Warszawie nie znajdzie, bo niejaki Tomasz Gudzowaty wykupił wszystkie – tak się napalił na fotografowanie. – Opowiadał o młodym Gudzowatym jako o człowieku absolutnie zakochanym w fotografii – wspomina Kydryński. Niedługo potem sam go poznał, gdy Tomaszewski z Gudzowatym zaproponowali mu przyłączenie się do projektu wydawania polskiej edycji „National Geographic”. Plan był taki: Tomaszewski, jako fotoreporter tego pisma, miał być konsultantem i łącznikiem z amerykańskim wydawcą; Gudzowaty – właścicielem polskiego wydawnictwa, Kydryński – redaktorem naczelnym, a redaktorem – Marek Zagańczyk. Prowadzono rozmowy z amerykańskim wydawcą pisma; ich czwórka spotykała się kilka razy, by ustalać szczegóły – lecz projekt nie wypalił. Amerykanie wybrali współpracę z profesjonalnym wydawcą, powierzając polską edycję „National Geographic” koncernowi G+J. 

– Potem straciłem kontakt z Tomkiem Gudzowatym. Wiem, że z Tomaszewskim przez jakiś czas jeszcze współpracowali bardzo blisko, razem jeździli na zdjęcia do Kenii i na Filipiny – opowiada Marcin Kydryński. 

– On się cały czas uczył – opowiada Jerzy Łapiński. Po wydaniu albumu nadal współpracował z młodym Gudzowatym, przygotowując odbitki jego zdjęć i udzielając rad. – To facet gąbka, wchłania każdą wiedzę. Fotografii reporterskiej uczył się od Tomaszewskiego, ale słuchał też innych, weryfikował to, co mówili, szukał własnej drogi – dodaje Łapiński. 

Zaskoczyła go pracowitość Tomasza Gudzowatego i pilnowanie detali. – Kiedyś pojechałem z nim do Hamburga, by nadzorować produkcję barwnych zdjęć – opowiada Łapiński. Gudzowaty wywoływał filmy w Hamburgu, bo tam były świetne laboratoria. – Zjawialiśmy się w laboratorium o ósmej rano, zaraz po otwarciu, i siedzieliśmy do wieczora. On wiedział, czego chce, wymagania miał wysokie. Przynosili mu próbkę, a on prosił o kolejną i kolejną, wciąż poprawiali, aż było perfekcyjnie – wspomina Łapiński. 

Gudzowaty ze zdjęć przyrodniczych przerzucił się na fotografię społeczną, robił np. zdjęcia na paraolimpiadzie w Sydney w 2000, cztery lata później w Atenach. Prezentował je na wystawach w Polsce. – Śledziłem wtedy w środowisku fotografów dyskusje o Tomku. Fotografie z Sydney nie były złe, lecz nie były też świetne. Krytykowano go jednak nie dlatego, że on nie ma talentu, tylko dlatego, że ma bogatego ojca – opowiada Jerzy Łapiński. 

– Po fotografii przyrodniczej Gudzowaty próbował klasycznej fotografii reporterskiej, lecz szybko zdał sobie sprawę, że newsowym fotografem nie jest – analizuje Andrzej Zygmuntowicz. – Zaś materiał z Sydney z punktu widzenia kompozycji i koloru był interesujący, ale jeśli chodzi o wagę wydarzenia, był letni – dodaje. 

Jerzy Łapiński przypuszcza, że na późniejszą zmianę charakteru fotografii Gudzowatego wpłynęły m.in. jego rozmowy z Tomaszem Tomaszewskim. – Pamiętam, jak Tomaszewski radził mu, że skoro ma pieniądze, to może jechać tam, gdzie nie ma tłumów fotografów, a są interesujące dla fotografa tematy – wspomina Łapiński. 

– Wszystko, co Gudzowaty wiedział wtedy o fotografii, wiedział od Tomaszewskiego. To była relacja mistrz-uczeń i prawdziwa przyjaźń – dodaje Kydryński. 

Nagle się skończyła. Dziś żaden z nich nie chce nawet rozmawiać o tym drugim. Pytani przeze mnie fotografowie powodów nie znają. A przynajmniej nie zdradzają. Krzysztof Miękus, fotograf i podróżnik, mówi tajemniczo: – To były zbyt silne osobowości, by funkcjonować razem. Obaj bardzo charyzmatyczni, byli skazani na konflikt. 

W gabinecie Aleksandra Gudzowatego wciąż wiszą dwa zdjęcia jego z synem zrobione im przez Tomaszewskiego. – Niedocenianie jego roli w tym, co osiągnął mój syn w fotografii, byłoby nieetyczne – przyznaje współwłaściciel Bartimpeksu. 

Z odpowiedzi e-mailowej Tomasza Gudzowatego na pytanie o Tomaszewskiego: „Nasza znajomość zawsze miała prywatny charakter. Nie nazwałbym tego relacją nauczyciel-uczeń”. 

Nagroda, czyli sprzęt robi zdjęcia 

Obserwował tę gepardzicę z małymi przez cztery tygodnie. Któregoś dnia matka zaczęła uczyć koty, jak się zabija. Upolowała antylopę i dała młodym. Było już ciemno, zmienił więc ustawienie czułości filmu. Uwiecznił moment, gdy dwa małe gepardy trzymają łapy na małej antylopie, nie wiedząc za bardzo, co mają z nią zrobić. Było lato 1998. 

Gdy w lutym 1999 odwiedziłam Tomasza Gudzowatego w jego domu na Żoliborzu w Warszawie, uderzyła mnie ogromna liczba zawieszek z hotelowych drzwi uwieszonych pod sufitem. Pochodziły z najlepszych hoteli na świecie, a speszony nieco Gudzowaty tłumaczył, że kolekcjonowanie ich to jego hobby. (Z odpowiedzi e-mailowej Gudzowatego na pytanie, czy nadal je zbiera: „Pasjami”). 

Właśnie zdobył swoją pierwszą nagrodę w World Press Photo – zrobione w Kenii zdjęcie gepardów, które zatytułował „Pierwsza lekcja zabijania”, zdobyło pierwsze miejsce w kategorii Przyroda i środowisko. Miał 28 lat. Opowiadał nieco chaotycznie, widać było, że nie ma jeszcze doświadczenia z mediami. Bardziej niż o technicznej stronie fotografowania wolał mówić o wrażeniach z obserwacji życia gepardów. 

Fotografował je Nikonem F5 z różnymi obiektywami (nagrodzone zdjęcie zostało zrobione zoomem przy ogniskowej ok. 200 mm). Zazdrość fotoreporterów budziła zwłaszcza „rura” 600 mm warta wtedy prawie 40 tys. zł, miało taką niewielu. Mówiono też, że trzeba mieć czas i środki, by móc sobie pozwolić na kilka tygodni w Afryce. 

„Miał czas, żeby wyczekać odpowiedni moment, ale to nie pomniejsza jego sukcesu” – bronił Gudzowatego Wojciech Druszcz, wówczas fotoreporter „Polityki”. Wielu polskich fotoreporterów dopiero wtedy usłyszało o młodym Gudzowatym. Wprawdzie opublikował już swoje fotografie we „Wprost”, „Przekroju”, „Vivie!”, dziennikach, nawet w „Time”, lecz środowisko polskich fotoreporterów za swojego go nie uznawało. 

Tu miała być całostronicowa fotografia

– Kiedy Tomasz Gudzowaty przysłał zdjęcia na Konkurs Polskiej Fotografii Prasowej, jury bardzo dyskutowało, czy go nagradzać. Nagrodę dostał, ale pamiętam tę dyskusję, mało merytoryczną – opowiada Andrzej Zygmuntowicz. 

– Byłem jurorem w polskich konkursach i pamiętam, jak rozważano, czy nagrodzić Gudzowatego, czy nie. Wygrywała kabotyńska opinia „Po co mu nagroda, skoro i tak ma tyle pieniędzy”. Zawsze mnie to oburzało – wspomina prof. Janusz Fogler. 

Jednak zdjęcia z Afryki cieszyły się popularnością: Gudzowaty miał wystawy w całej Polsce, udzielał coraz więcej wywiadów. „Gazeta Wyborcza Trójmiasto” pisała o nim „fotograf-ekolog”: podczas pracy nie ingeruje w środowisko naturalne zwierząt, nie używa lampy błyskowej. Wystawa „Keep Smiling” (wszystkie zdjęcia, publikacje i wystawy Gudzowaty konsekwentnie tytułuje w języku angielskim) z 60 zdjęć zrobionych w Afryce w latach 1996-2000 zawisła nawet w 2002 na ogrodzeniu Łazienek Królewskich w Warszawie. 

– Jednocześnie Gudzowaty nawiązywał kontakty za granicą – opowiada Andrej Reiser, jeden z założycieli w latach 80. hamburskiej agencji fotograficznej Bilderberg. – Pod koniec lat 90. mieszkałem już w Pradze, gdy przyszedł do mnie pocztą kalendarz ze zwierzętami z Afryki. Wielki, pięknie wydany. Nazwisko Gudzowaty nic mi wtedy nie mówiło. Zrozumiałem, że chodzi mu o nawiązanie kontaktu z agencją Bilderberg, ale ja już się nią wtedy nie zajmowałem, więc mu nie pomogłem. Kalendarz zapamiętałem jednak, bo był wyjątkowy. 

Dla Bilderberg Gudzowaty robił potem np. w 2002 projekt „Siedem kontynentów” przedstawiający najpiękniejsze budowle świata jako tło do tańca baletowego. Na stałe związał się z niemiecką Focus Agentur, która do dziś sprzedaje jego zdjęcia. 

W 2000 Tomasz Gudzowaty zdobył swoją drugą nagrodę w World Press Photo – fotografia antylop pokonujących rzekę Mara w kenijskim parku narodowym zajęła drugie miejsce w kategorii Przyroda i środowisko. 

Na fotografowaniu antylop gnu wędrujących z Tanzanii do Kenii spędził trzy miesiące w 1999. W dniu, gdy na brzegu rzeki Mara stłoczyło się 300 tys. antylop, zrobił 98 filmów. 

Klątwa, czyli ojciec przeprasza syna 

„Koniowi we łbie się nie mieści, ilu pojawiło się tu miłośników jeździectwa” – przytaczała słowa prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego „Gazeta Wyborcza”, relacjonując w 2000 otwarcie Klubu Jeździeckiego „Garo” we wsi Wólka na skraju Puszczy Kampinoskiej. Klubu należącego do stowarzyszenia finansowanego przez Tomasza Gudzowatego, miłośnika koni. „Ochroniarzy było trzy razy więcej niż koni” – pisała złośliwie „GW”. Kryta ujeżdżalnia, hipodrom i stajnia na kilkanaście koni kosztowały według dziennika 2,5 mln dolarów. Na otwarciu była śmietanka polityków, głównie lewicy: oprócz prezydenta także Leszek Miller, Włodzimierz Cimoszewicz, Józef Oleksy czy Jerzy Urban. Legitymację numer jeden członka honorowego klubu Gudzowaty wręczył prezydentowi. 

Na początku lat 2000 o Tomaszu Gudzowatym media donosiły bowiem nie tylko jako o fotografie, ale też biznesmenie. Szczególnie na rynku nieruchomości. W Warszawie przez kilka lat śledzono historię kamienicy przy Alejach Jerozolimskich w centrum miasta, którą w 2002 kupiła firma To- masz Gudzowaty Photography Investments za ok. 4 mln zł. Bo po zakupie właściciel postanowił się pozbyć 30 rodzin tam mieszkających. Prasa pisała, że były plany wyburzenia kamienicy i zbudowania w tym miejscu nowoczesnego biurowca. – Widziałem plany, jakie Tomasz Gudzowaty miał wobec tego budynku: chciał tam zrobić Centrum Fotografii – mówi Jerzy Łapiński. Ale że nie wszyscy mieszkańcy chcieli przyjąć propozycję firmy Gudzowatego co do warunków wyprowadzenia, wojna trwała kilka lat, łącznie z odcinaniem gazu i zaspawaniem windy. W końcu budynek opustoszał, ponieważ jednak wojewódzki konserwator zabytków wpisał kamienicę do rejestru zabytków, nie można było już jej zburzyć. W 2007 firma Gudzowatego (wtedy Yours Inve- stments) sprzedała budynek. 

Z odpowiedzi e-mailowej Gudzowatego na pytanie, czemu zrezygnował z remontu kamienicy: „Biurokratyczna mitręga to nie jest coś, co musiałbym wspominać”. 

Zainteresowanie budziły też inne inwestycje fotografa, np. kupno w okolicach Sejmu działki od spadkobierców hrabiny Marii Karnkowskiej czy wymiana 67,5 ha gruntów w obrębie Kampinoskiego Parku Narodowego należących do Tomasza Gudzowatego na 21 ha terenów będących w zarządzie parku, ale leżących poza jego głównym kompleksem – prasa spekulowała, czy państwo nie straci na tej wymianie. 

Z odpowiedzi e-mailowej Gudzowatego na pytanie, na co przeznaczył wymienione grunty: „Pyta pani o sprawy, które należą do mego ojca”. 

Tomasz Gudzowaty biznesmen nie miał dobrej prasy, a to przenosiło się na opinię o Gudzowatym fotografie. – Jakich ja rzeczy o nim nie słyszałem! Mówiono, że facet dzięki ojcu ma kasę nieprzytomną, więc pewnie sobie te zdjęcia kupuje, czyli że robi je ktoś inny – wspomina Wojciech Druszcz. – A w dodatku nie dość, że bogaty, to jeszcze zdobywa nagrody. To musiało budzić zawiść – dodaje. 

– Co do tego mają pieniądze? To głowa robi zdjęcie – oburza się na wspomnienie takich uwag Marcin Kydryński. – W przypadku jego projektów kwestia finansowa podnoszona była niesłusznie. Fotoreporterzy „National Geographic” też jeździli po całym świecie za ogromne pieniądze, często spali w najlepszych hotelach, a za wszystko płaciła im wtedy redakcja. W przypadku Tomka różnica polega na tym, że jeździ za swoje – dodaje. 

– Wielokrotnie słyszałem różne pomówienia na temat Tomasza Gudzowatego, ale gdy prosiłem o przykłady, nikt nie umiał podać. Jego ojciec nie zyskał sympatii opinii społecznej, więc przeniosło się to na syna – mówi Andrzej Zygmuntowicz. 

Aleksander Gudzowaty: – Ja syna przepraszałem, że z mojego powodu jest tak traktowany. Do dziś mam za to wyrzuty sumienia. On machnął ręką i odpowiedział: „Zostaw, taka jest Polska”. 

Z odpowiedzi e-mailowej Gudzowatego na pytanie, czy bogaty ojciec utrudnił mu start w polskiej branży fotografów: „Rodzicom należy się miłość, a nie pretensje”. 

Szczególnie, że środowisko nieraz zachowywało się nie fair. Profesor Janusz Fogler wspomina, jak w 2002 został prezesem Związku Polskich Artystów Fotografików i niedługo potem, na spotkaniu ludzi kultury u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, spotkał Tomasza Gudzowatego. 

– Pogratulował mi stanowiska prezesa ZPAF, po czym dodał: „A czy pan wie, że to ja miałem być prezesem”? – opowiada prof. Fogler. Wtedy Tomasz Gudzowaty opowiedział mu, że przed wyborami dwóch przedstawicieli ZPAF przyszło do niego z propozycją, by został prezesem Związku. On się miał zgodzić, ale dodatkowo jeszcze wspomóc – na ich prośbę – ZPAF finansowo, dając środki na remont siedziby Związku. Widać, dał za mało – sądzi profesor – a spodziewali się więcej, bo się już nie pokazali i Gudzowatego na zjazd nie zaprosili. Niedługo potem dowiedział się, że prezesem został ktoś inny. – Oświadczyłem panu Tomaszowi wprost, że zrezygnuję ze stanowiska na jego rzecz, ale on machnął ręką. I tak zostało – kończy prof. Fogler. Tę opowieść słyszę też od innego fotografa. 

Z odpowiedzi e-mailowej Gudzowatego na pytanie o to zdarzenie: „Nie było takiej propozycji ani takiej dotacji”. 

– Myślę, że Gudzowaty dostrzegał ten stosunek środowiska do niego: wyciągnąć ile się da – mówi Andrzej Zygmuntowicz. – Jeśli widział sens, angażował się finansowo. Ja negocjowałem z nim projekt szkoły fotograficznej, lecz on uznał, że Polska to za mały rynek na taką szkołę i się nie zgodził – dodaje. 

W 2010 Klub Sportowy „Garo” zaprzestał działalności sportowej w dotychczasowej formie, czyli przestał utrzymywać zawodowych jeźdźców. Na stronie Światkoni.pl o Tomaszu Gudzowatym napisano: „Za okazane przez te niemal 10 lat hojność i wiarę w sukces polskiego sportu jeździeckiego należą mu się słowa wielkiego podziękowania”. 

Linhof, czyli najpierw trzeba myśleć 

Gdy w 2003 znowu odwiedzam Tomasza Gudzowatego, by porozmawiać o zdjęciach robionych w klasztorze Shaolin w Chinach, po nieśmiałym chłopaku ani śladu. W jego firmie przy ul. Gdańskiej w Warszawie – agencji Tomasz Gudzowaty Photography – kręci się dużo młodych ludzi, on sam sprawia wrażenie zapracowanego biznesmena. Bagatelizuje pytanie o to, czy koledzy fotografowie zmienili do niego nastawienie: „Robię zdjęcia już od tak dawna, że zyski z nich pozwoliły mi stworzyć własną agencję i nie narzekam na brak zleceń”. W tym czasie fotografuje już głównie dla agencji zachodnich. Za zdjęcia ćwiczących mnichów z klasztoru Shaolin zdobywa w konkursie World Press Photo 2003 w kategorii Sport dwie nagrody: pierwsze miejsce w grupie zdjęć pojedynczych (słynne zdjęcie z mnichem idącym po pionowej ścianie) i drugie miejsce w reportażach. W Shaolin fotografował dla niemieckiej agencji Focus. 

Koledzy gratulowali – i komentowali. Czy aby zdjęcie z mnichem na pionowej ścianie nie jest wyreżyserowane? „Zdjęcie mnicha biegnącego po murze zrobiłem w ostatnim dniu, w ostatniej godzinie naszej pracy” (Fotopolis.pl, 2003). Dlaczego pod zdjęciami są podpisani dwaj autorzy, on i Robert Bogusławski? „Robert Bogusławski towarzyszy mi w wyprawach fotograficznych od około dwóch lat jako asystent, często robił także własne zdjęcia (…). Wybierając zdjęcia na konkurs WPP, przekonaliśmy się, że nasze prace tworzą wspólnie niejedną ciekawą opowieść” („Press” 2/2003). Podpis dwóch autorów pod pojedynczym nagrodzonym zdjęciem tłumaczył tym, że jury WPP wyjęło je z serii zgłoszonej przez ich obu. 

Robert Bogusławski nie współpracuje już z Gudzowatym i nie chce rozmawiać o tej współpracy – chyba że sam Gudzowaty wyrazi taką ochotę. Gudzowaty nie wyraża (od redakcji: w rozmowie telefonicznej Gudzowaty twierdzi, że w ogóle nie kontaktował się z Bogusławskim w tej sprawie). 

Tu miało być pięć fotografii Tomasza Gudzowatego

Zdjęcia z Shaolin zwracają uwagę fotoreporterów na zmianę w warsztacie Gudzowatego i na inny charakter jego fotografii. Pozostaje już wierny fotografii czarno-białej. I tematowi zaplanowanemu na wiele lat: sportom tradycyjnym. Jak dowodzi, na początku nie widział w tym dużego projektu, ale z czasem dostrzegł logiczną sekwencję pojedynczych historii. Założył więc, że całość będzie tworzyło 40 esejów (obecnie ma gotowych ponad połowę). Projektowi nadał początkowo tytuł „Sports Features”, teraz nazywa się on „Beyond the Body”. W jego fotografiach nie chodzi o zmagania sportowe, lecz o stronę duchową, o ludzi poświęcających się sportom tradycyjnym. Jak tłumaczył w „Polityce”, to ma być osobista wersja antropologii sportu. Inspiracją był projekt fotograficzny Sebastião Salgado „Workers”. 

Wcześniej aparaty zmieniał jak rękawiczki, od Smieny jeszcze w dzieciństwie poprzez Canona do Nikona, któremu pozostaje jeszcze wierny. Zawsze była to technika analogowa (najwyżej zdjęcia dokumentacyjne robi aparatem cyfrowym). Projekt sportowy realizuje aparatem wielkoformatowym 4×5 cala Linhof Master Technika Classic. Ten sprzęt wymaga doświadczenia i myślenia, przy nim nie ma miejsca na przypadkowe zdjęcia, „strzelanie” setek ujęć, by wybrać najlepsze. Każdy kadr musi być wcześniej dokładnie obmyślony. 

– W fotografii Gudzowatego najpierw widać było przyglądanie się światu, niezbyt głębokie. Potem analizę innych kultur z punktu widzenia ich autentyczności; takie były na przykład zdjęcia pokazujące rozbieranie statków w Bangladeszu. Gudzowaty opowiadał nimi o powinności człowieka, jaką jest praca, to był dobrze pomyślany materiał – analizuje zmianę w twórczości Gudzowatego Andrzej Zygmuntowicz. – Natomiast odkąd wszedł w temat sportu, jest już bardzo konsekwentny. Zauważył, że sport jest częścią składową kultur, jednym z wyznaczników tradycji. Jego zdjęcia nie byłyby tak dobre, gdyby pokazywały tylko teatr. Gudzowaty znalazł narzędzie do pokazywania wybranych sportów: aparat wielkoformatowy. Pojemność informacyjno-funkcjonalna materiału robionego kamerą 4×5 cali jest nieporównywalna z materiałem robionym cyfrą – kończy Zygmuntowicz. Zaś stosowanie kultowego materiału, jakim jest Polaroid 55, powoduje, że zdjęcia mają charakterystyczny wygląd, są rozpoznawalne (kupione na parę lat zapasy Polaroida skończyły się jednak Gudzowatemu, teraz używa błon Ilford HP5 Plus). 

Obróbką materiału fotograficznego Gudzowatego zajmuje się Łukasz Smudziński, współpracujący z nim od siedmiu lat, pracownik Yours Gallery. Pracuje w ciemni należącej do fotografa, na powiększalnikach Durst Laborator i De Vere 508H. Po wywołaniu negatywów wykonywane są stykówki na papierze polietylenowym (tzw. plastiku), następnie robi się wstępną selekcję i wykonuje niewielkie powiększenia – czasem na plastiku, czasem na barycie. Odbitki ekspozycyjne są zawsze na papierze barytowanym. Gudzowaty przygotowuje dwie edycje swoich prac – po 33 odbitki z każdej. Prace, które powstają tylko w jednym egzemplarzu (tzw. collectors edition) mają format 140×119 cm – 174×116 cm (zależnie od proporcji negatywu). 

Tomasz Gudzowaty nie znosi wydruków cyfrowych. Jeśli trzeba wysłać zdjęcie w postaci elektronicznej, skanowane są zawsze odbitki. 

Andrzej Zygmuntowicz: – Osobowościowo jest wyizolowany. Kiedyś, po zdobyciu już przez niego dwóch, trzech nagród w World Press Photo, zapytałem go, dlaczego jest poza środowiskiem. Odparł: „Nie z mojej winy”. 

Galeria, czyli stygmat nazwiska 

„To będzie najbardziej spektakularne otwarcie prywatnej galerii w Warszawie” – zapowiadała „Gazeta Stołeczna” w lutym 2004. W prestiżowym budynku Metropolitan Tomasz Gudzowaty otwierał bowiem swoją Yours Gallery. A że na koncert z okazji otwarcia ściągnął Patricię Kaas, „Gazeta” zatytułowała tę zapowiedź: „Otwarcie z k(l)asą”. 

Na otwarcie zaproszono około 2000 osób, w tym wielu celebrytów. Byli m.in.: Kayah, Monika Olejnik, Katarzyna Dowbor, Natalia Kukulska, Daniel Passent z córką Agatą. Yours zaczęła od retrospektywnej wystawy Gudzowatego „My Walk”. On sam uruchomienie galerii tłumaczył: „Mam około 800 klientów rocznie. Dzwonią do mnie, chcą obejrzeć moje prace, kupić je. Chciałem stworzyć im przyjazne miejsce” („Gazeta Wyborcza” z lutego 2004; [od redakcji: Tomasz Gudzowaty w rozmowie telefonicznej z redakcją stwierdził, że nigdy nie mówił o 800 klientach]). 

– Wtedy znowu usłyszałem o Gudzowatym, że to facet, który robi dobrą fotografię i że stworzył galerię, nieco snobistyczną, ale że jest tam trochę dobrej fotografii – opowiada Wojciech Druszcz. – Poszedłem i miałem mieszane uczucia: oprócz bardzo dobrych zdjęć było tam sporo powtórzeń, wystawa była źle wyedytowana, jakby chciał pokazać wszystko, co ma. Dopiero przy kolejnych wystawach widać było, że czuwa nad tym ktoś, kto się zna – dodaje. 

Galeria Yours, przyjęta początkowo z rezerwą jako kolejna fanaberia bogatego fotografa, szybko przekonała do siebie środowisko. Organizowała wystawy światowych sław, takich jak: Elliota Erwitta, Jana Grarupa, Damiena Peyreta, fotografów Magnum Photos. Dawała też szansę debiutu młodym polskim fotografom i wystawiała zdjęcia już znanych, jak: Rafała Milacha, Adama Pańczuka, Wojciecha Wieteski, Szymona Szcześniaka. – To było jedyne miejsce, gdzie można było zobaczyć przyzwoitą wystawę fotograficzną. Ponadto galeria wychodziła poza wystawienniczą formę – opowiada Rafał Milach. W ramach spotkań z fotografią odbywały się tam warsztaty czy np. pokazy filmów dokumentalnych o najbardziej znanych fotoreporterach na świecie. W 2006 Yours przeniosła się do kamienicy na Krakowskim Przedmieściu. Działała w ramach Fundacji Yours Gallery. – Celem było stworzenie miejsca, które promowałoby dobrą fotografię. Tomasz Gudzowaty rzucił pomysł, zebrał ludzi i oddał im galerię w zarządzanie – opowiada Łukasz Smudziński z Yours Gallery. Jak zaznacza, inicjator przedsięwzięcia nie mieszał się za bardzo w działalność galerii, jej pracownicy sami wyszukiwali, kogo wystawić, sami organizowali te wystawy. Gudzowaty pokazywał tam też swoje zdjęcia i pełnił rolę mecenasa. Wprawdzie nie ingerował w przygotowywanie wystaw, ale zawsze potrafił wykazać niedociągnięcia. 

Przez pewien czas równolegle był także wydawcą – w 2003 kupił bowiem miesięcznik „Pozytyw”. – Próbował stworzyć strukturę, która obejmowałaby na różnych płaszczyznach działalność związaną z fotografią: miało to być wydawnictwo, laboratorium i szkoła fotograficzna. „Pozytyw” był częścią tego planu – opowiada Krzysztof Miękus, przez trzy lata redaktor pisma, przez pewien czas naczelny. 

Ukazywało się w nakładzie ok. 5 tys. egzemplarzy, jego celem było popularyzowanie fotografii. Gudzowaty ponoć nie naciskał, by popularyzowało jego działalność na tym polu. – Chwaliliśmy się oczywiście tym, co robi właściciel pisma, szczególnie gdy zdobywał kolejne nagrody, lecz nie było nacisków z jego strony – podkreśla Miękus. Ale zdaje sobie sprawę, jaką rolę miał pełnić „Pozytyw”. – Poprzez dobry wizerunek pisma wśród fotografów zmieniał się także wizerunek Gudzowatego w środowisku – przyznaje Miękus. Sporadycznie zdarzało się, że fotografowie odmawiali dawania swoich zdjęć do „Pozytywu” z powodu osoby jego właściciela. 

Oczekiwanie Tomasza Gudzowatego było takie, by z czasem coraz mniej dokładać do miesięcznika, ale to się nie udawało. Krzysztof Miękus odszedł, bo – jak mówi – on nie widział sensu rozwijania pisma w formie drukowanej, a wydawca inwestowania w formę internetową. W 2006 Gudzowaty zamknął magazyn. 

Nie udawało się także pozyskać wsparcia na działalność Yours Gallery. Sprowadzenie wystawy znanego fotografa z zagranicy kosztowało kilkadziesiąt tysięcy złotych, kogoś z Magnum – wiele drożej. Próbowano pozyskać sponsorów, ale „dla galerii Gudzowatego” nie było łatwo. – Chcieliśmy stworzyć silną markę Yours, lecz trochę czuliśmy stygmat nazwiska Gudzowaty. No i pewnie za słabo się staraliśmy – przyznaje Łukasz Smudziński. Pamięta niechęć ze strony mediów. – Ściągaliśmy najlepszych fotografów, a o to, by ktoś zechciał z nimi zrobić wywiad, trzeba się było naprosić. Zamiast recenzji z wystaw prasa dawała „kopiuj-wklej” z materiałów prasowych – opowiada. Więc zdziwiło go, gdy po zamknięciu galerii w lutym 2011 ta sama prasa tak ciepło pisała: „Yours zostawia po sobie nawet nie pustkę, ale poważną wyrwę”. 

Decyzję o zamknięciu Gudzowaty podjął nagle, w lutym 2011, w trakcie wystawy Juula Hondiusa. – Radykalne cięcie to sposób jego działania – mówi Łukasz Smudziński. Przyznaje, że Gudzowaty już wcześniej przebąkiwał o zamknięciu galerii, bo nie podobało mu się zarządzanie nią, m.in. to, że wystawy nie są planowane z wyprzedzeniem, że nie ma zaplanowanego budżetu. 

Z e-mailowej odpowiedzi Gudzowatego na pytanie, czy zamknięcie galerii uważa za osobistą porażkę: „Wyczerpała się pewna formuła – to wszystko. Nie odbieram takich zdarzeń jako osobistych porażek”. 

Obecnie galeria jest w trakcie przygotowań do przeprowadzki do Budapesztu. Tomasz Gudzowaty mieszka tam ze swoją partnerką, węgierską fotografką Judit Berekai i dwójką ich dzieci. 

Story board, czyli wyeliminować przypadek 

Poznali się w Paryżu, pracują razem od 2004. O Judit Berekai wiadomo jeszcze mniej niż o jej partnerze. Jest siedem lat młodsza od Tomasza, na swojej stronie informuje, że urodziła się w małym węgierskim miasteczku Szekszardzie i jej pasją od zawsze były podróże. On nie bywa z nią na wernisażach, a próby skontaktowania się z samą Judit kończą się informacją, że „należy kontaktować się z panem Tomaszem” (tak powiedziano np. w Instytucie Polskim w Budapeszcie, tak także przekazują asystenci Gudzowatego proszeni o namiary do Judit Berekai). Na przełomie 2011 i 2012 Instytut Polski w Budapeszcie pokazał wystawę jej zdjęć prezentujących węgierskojęzycznych Romów z Transylwanii. Ten materiał zrobiony w 2007 był jej pierwszym indywidualnym dużym projektem. 

Większość zdjęć na jej stronie to te zrobione wspólnie z Gudzowatym. Pierwszym ich projektem były zdjęcia z Peru, potem kilkakrotnie jeździli razem do Indii, czego efektami były materiały o pięściarkach z Kerali, hinduskich zapaśnikach z Mysore ćwiczących sztukę walki nada kusti, joginów z Varanasi. Zdjęcia te przyniosły obojgu nagrody w World Press Photo i NPPA Best of Photojournalism. I zazwyczaj są podpisane nazwiskami obojga. W wywiadach Gudzowaty tłu- maczył, że to dlatego, iż część zdjęć w fotoreportażu jest jego autorstwa, a część Judit. 

W ostatnich latach Gudzowaty znowu jeździ sam (Judit wychowuje dzieci), od 2008 zdobywając nagrody na zagranicznych prestiżowych konkursach: World Press Photo, Pictures of the Year International, NPPA Best of Photojournalism. Za zdjęcia ze szkoły gimnastycznej w Chinach, z mongolskich wyścigów Naadam, z wyścigów samochodowych w Meksyku czy – jak w tym roku – za zdjęcia zawodników wrestlingu w Meksyku. W wywiadzie dla „Polityki” we wrześniu ubiegłego roku mówił: „Kiedyś nagrody dla mnie były potwierdzeniem wartości tego, co robię. Dziś są jak pieczątki w paszporcie podróżnika (…). W świecie kurczącego się rynku prasy zaczynają być jedynym powodem publikacji zdjęć”. 

Każdy jego wyjazd poprzedzony jest długimi przygotowaniami, researchem, opracowaniem strategii. Zwykle Gudzowaty wynajduje owe tradycyjne sporty do projektu sam. Czasami jeździ w dane miejsce kilka razy, czasem wystarczy raz. Materiał z Mongolii pojechał uzupełniać nawet wtedy, gdy już dostał za niego nagrodę. – Przy realizowaniu projektu o japońskim sumo towarzyszyłem mu w pierwszym i drugim wyjeździe, ale te najlepsze zdjęcia powstały podczas trzeciego wyjazdu – opowiada Tomasz Lewandowski, pracownik Fundacji Yours Gallery i asystent Tomasza Gudzowatego. On robi research, czasami jedzie najpierw w dane miejsce sam, by nawiązać kontakty, znaleźć miejscowych do pomocy (np. dziennikarza piszącego o sumo czy autorkę filmu dokumentalnego o brazylijskich bokserach) – którzy wprowadzą w dane środowisko, pomogą poznać bohaterów. „Zanim weźmiemy aparat do ręki, stosujemy metodę polegającą na dogłębnym poznaniu ludzi w ich własnym świecie” – wyjaśniał w 2006 w „Press” Gudzowaty. 

Jego współpracownicy zgodnie mówią: szef wie, jakie zdjęcie chce zrobić. – Jego fotografie powstają najpierw w jego głowie. Gdyby mógł, wyeliminowałby przypadek – żartuje Łukasz Smudziński z Yours, który jeździ z Gudzowatym na zdjęcia od pięciu lat. Bo zanim wyjadą, jest żmudny proces przygotowań, omawiania i tworzenia czegoś w rodzaju story boardu. – Na planie często myślę: „Mamy to”, a on: „Jeszcze nie”, i dalej próbuje. Rozmawiamy o budowaniu kadru, czasem przyjmuje moje sugestie, czasem nie – opowiada Smudziński. Pamięta, jak w 2008 na Antarktydzie, gdzie byli we dwójkę, musiał taszczyć dwa kilometry po lodzie rusztowania, bo Gudzowaty wymyślił, że pingwiny cesarskie najlepiej wyglądają fotografowane z wysokości 1,70 m. – Przekonywałem go, że to niepotrzebne, ale się uparł. Potem te zdjęcia okazały się najlepsze – opowiada Smudziński. 

Czasem, jak przy mnichu z Shaolin, który nagle wbiegł na pionową ścianę, pomaga refleks i przypadek, a czasem Gudzowaty prosi, by np. rozebrano dach klasztoru, bo zaplanował sobie ujęcie z góry. Przy czym zawsze podkreśla, że zdjęcia nie są reżyserowane, że uwiecznia autentyczne sytuacje. 

Smudziński dementuje plotki o tym, z jak liczną świtą Gudzowaty fotografuje. Z e-mailowej odpowiedzi Gudzowatego na pytanie o ekipę: „Liczba osób pracujących wraz ze mną przy projekcie zależy i od natury samego projektu, i od techniki. Wielki format jest z zasady przeznaczony do pracy w studio; na planie wymaga co najmniej jednej, a jeszcze lepiej dwóch osób do pomocy. Zdarzało się, że fotografowałem sam – nie licząc asysty lokalnego przewodnika – ale czasem było nas dwoje lub czworo”. 

Nie uważa, by wyczucie chwili, refleks i dziennikarskie spojrzenie były domeną tylko samotnych wilków. 

Z wyjazdów przywozi setki zdjęć. Na podstawie stykówek robi wstępną selekcję. Potem powstają odbitki, jakieś 100 z jednej historii, z których wybiera finalne 12 zdjęć do fotoreportażu. Bo zawsze ma ich być 12. Dlaczego? 

„To element mojego prywatnego kanonu” – odpowiada w e-mailu. 

Smudziński jednemu nie może się nadziwić: czemu jego szef zawsze tak się spieszy, nie pozwala zmarnować ani godziny podczas wyjazdu, praca jest od rana do nocy. Nie ma czasu na zwiedzanie, odpoczynek, upajanie się pejzażami. 

Aleksander Gudzowaty ma swoją teorię: – Jak Tomasz był małym chłopcem, mieliśmy taką zabawę „puszczam na ciebie szlog”. Ten, na kogo puszczono szlog, musiał koniecznie wykonać dane zadanie. Widać, on dalej tak funkcjonuje. Ma gonitwę myśli, ale dzięki temu jest twórczy. 

Wystawy, czyli efekt kuli śniegowe

W 2008 zdjęcie Tomasza Gudzowatego zrobione w chińskiej szkole gimnastycznej wygrywa konkurs Grand Press Photo organizowany przez „Press”. Kto bywał na galach tego konkursu, pamięta, że w pierwszych latach, gdy Gudzowaty wychodził po nagrody, sala klaskała dość oszczędnie. Tym razem szedł na scenę w burzy oklasków. To był widoczny znak zmiany nastawienia środowiska fotografów do niego. Nie krył zaskoczenia, tym bardziej że wciąż było głośno o jego ojcu, który ujawnił rozmowy z Józefem Oleksym i rozpętał polityczną burzę. Dostało się też jego synowi – po wpisaniu w Google hasła „Tomasz Gudzowaty” pojawiała się podpowiedź „tomasz gudzowaty gejem”. W Wikipedii do dziś wisi nieprawdziwy wpis, że Tomasz Gudzowaty jest członkiem Polskiej Agencji Prasowej i European Press Agency. Za to prawdą jest, że w 2009 Poczta Polska wydała czteroznaczkową serię z jego zdjęciami pt. „Zwierzęta Afryki”. Jak informuje biuro prasowe Poczty Polskiej, wnioskodawcą była Yours Gallery, a biuro filatelistyki Poczty Polskiej się zgodziło. Część znaczków Yours Gallery otrzymała do własnego użytku. 

Fundacja Yours Gallery zajmuje się teraz reprezentowaniem Tomasza Gudzowatego, wywoływaniem i obróbką jego zdjęć, produkcją wystaw itp. Jak mówi Tomasz Lewandowski, z roku na rok próśb o wystawy jest więcej. – To jak efekt kuli śniegowej. Obecnie mamy kilka propozycji wystaw z Polski i kilka z zagranicy – mówił w połowie marca br. Lewandowski. Yours Gallery sprzedaje też odbitki zdjęć Gudzowatego – kilkadziesiąt rocznie. Kupują kolekcjonerzy oraz osoby, które polubiły konkretne zdjęcie i chcą je mieć na ścianie. Głównie Francuzi, Brytyjczycy i Amerykanie, dla których cena 1 tys. dolarów za zdjęcie jest do przyjęcia. Polacy też kupują, ale rzadziej. Odbitka 60×50 cm z limitowanej edycji 33 egzemplarzy kosztuje 5,5 tys. zł. Jako część projektu „Beyond the Body” powstała specjalna seria wielkoformatowych odbitek za 150 tys. do- larów. Zdjęcie chińskich gimnastyków z tej serii trafiło do Muzeum Fotografii w Lozannie. 

Wartość nazwiska Gudzowaty na rynku fotografii rośnie z każdą nagrodą, a także w wyniku takich projektów, jak w 2009, gdy słynna artystka i fotografka Nan Goldin włączyła zdjęcia Gudzowatego do swojej wystawy w Arles. 

Doktorat, czyli może wróci 

– Wiadomo, że Tomasz Gudzowaty startował z innego pułapu finansowego i w innej kategorii niż wielu polskich fotoreporterów. Mógłby za te pieniądze kupić sobie jacht i nic nie robić, a tymczasem pracuje, realizuje swoją pasję – mówi Rafał Milach. – W jury światowych konkursów nie zasiadają amatorzy, nazwisko Gudzowaty tam nie pomaga. On zdobywa nagrody w konkretnych kategoriach, bo konsekwentnie realizuje swoje tematy i kreatywnie przebija wielu fotoreporterów zajmujących się sportem – dodaje Milach. 

Andrej Reiser: – Wszystkie fotoreportaże Gudzowatego są dokładnie przemyślane. Komponuje je jak pisarz swoją książkę: słowo po słowie, zdanie po zdaniu. W efekcie przekaz jest zrozumiały, bogaty w treść, bez zbędnych szczegółów. 

Reiser lepiej poznał Gudzowatego, gdy przygotowywał jego wystawę w Pradze jesienią ubiegłego roku. Najpierw jednak doświadczył trudów współpracy z jego współpracownikami – bo bezpośredni kontakt z Gudzowatym nie jest łatwy. Trzyma dystans. Otacza się asystentami, nie można swobodnie zadzwonić i pogadać, organizatorzy wystaw męczą się z jego kuratorem, który często ma swoje koncepty, ustalanie szczegółów trwa długo. Podobne doświadczenia miał Wojciech Druszcz, który organizował lutową wystawę w Starej Galerii ZPAF. 

Kandydaturę Gudzowatego do Nagrody ZAiKS-u wysunęli fotografowie i plastycy z ZAiKS-u. – Uznaliśmy, że jako najbardziej utytułowany polski fotograf w pełni sobie na nią zasłużył – mówi Wojciech Druszcz. 

W zarządzie ZAiKS-u nikt się tej kandydaturze nie sprzeciwił. – Chcieliśmy tym sposobem pokazać, że światowe nagrody predysponują go do tego, by być postawionym wśród najlepszych. Fotografowie, którzy na tę nagrodę również zasługują, odebrali to bardzo pozytywnie, bez zawiści, uznając za swego rodzaju oczyszczenie w środowisku – mówi prof. Janusz Fogler. I liczy, że może dzięki temu Tomasz Gudzowaty wróci do kraju. 

Na razie, z majątkiem wycenianym na 760 mln zł, będąc 26. na liście „100 najbogatszych Polaków 2012” według „Forbesa”, Tomasz Gudzowaty jest wciąż w rozjazdach i dom jest dla niego miejscem na tyle odległym, że wymaga podróży. Ma wciąż 69 proc. udziałów w Bartimpeksie, spółkę Yours, ale nie zajmuje się zarządzaniem biznesem. Czas poświęca fotografii. I jak mówił w 2003 w rozmowie z Fotopolis, jest piątym na świecie fotografem pod względem wyrabianego zysku dla agencji [od redakcji: dzisiaj Tomasz Gudzowaty twierdzi, że tego nie powiedział, według niego „jest to fakt medialny”]. – Nie jest tak, że wbrew ojcu nie został biznesmenem. On robi biznes, tylko na fotografii, która jednocześnie jest jego hobby – podkreśla fotograf Jerzy Łapiński. 

Tomasz Gudzowaty remontuje teraz dom w Mariewie pod Warszawą, który przekazał mu ojciec. Wprawdzie biznesmen złości się, że syn niszczy jego architektoniczne dzieło, że nie ma gustu, że uznaje tylko kąt prosty i szarości – ale cieszy się, że może kiedyś będzie miał wnuki blisko. 

Zaś prof. Janusz Fogler, który jest także dziekanem Wydziału Sztuki Mediów i Scenografii warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, czeka, kiedy Tomasz Gudzowaty ustali z nim temat doktoratu z fotografii, który postanowił u niego zrobić. Będzie jego kolejnym doktorantem, obok m.in. Tomasza Tomaszewskiego. 

Zamiast całostronicowej fotografii podaliśmy adres internetowy jaki pojawił się w wyszukiwarce Google po wpisaniu w nią hasła „Tomasz Gudzowaty”

Renata Gluza, dziennikarka miesięcznika „Press” 

Od redakcji: 

Tomasz Gudzowaty po zapoznaniu się z tekstem, przesłał skany fotografii ilustrujących artykuł, ale następnego dnia przysłał do redakcji mejla, w którym wycofał zgodę na publikację swoich zdjęć. 

Waldemar Śliwczyński 

Artykuł ukazał się w numerze 38 „Kwartalnika Fotografia” w 2012

Skomentuj

This Pop-up Is Included in the Theme
Best Choice for Creatives
Purchase Now