ZWOJE: Luo Yongjin & Yang Yongliang
Natura hojnie obdarowała świat zwojami. Wiele rodzajów gadów czy skorupiaków może się poszczycić umiejętnością zwijania ciała, ale i inne zwierzęta korzystają z tego kształtu – choćby w czasie snu. To, co obserwujemy u niektórych gatunków na zewnątrz, występuje o wiele powszechniej pod skórą: zwoje nerwowe, mózgowe itd., by skończyć na płodzie, który aż do narodzin pozostaje w zwiniętej pozycji.
Człowiek zapewne bardzo wcześnie podpatrzył i nadał formę zwojów niektórym przedmiotom codziennego użytku, a wraz z ewolucją i rozwojem techniki, zwojów i ich zastosowań wciąż przybywa. Z mnóstwa odmian zwojów czerpiemy wiele korzyści, ale zdarzają się takie jak drut kolczasty, które raczej nie przynoszą człowiekowi chluby.
Na szczęście zwoje okazały się równie użyteczne w bardziej prestiżowych domenach ludzkiej działalności, takich jak sztuka czy religia. Zwoje pojawiły się i utrwaliły niezależnie w wielu bardzo odległych od siebie kulturach, bo okazały się szalenie wygodną formą zapisywania i łatwego przenoszenia długich tekstów. W Azji, z uwagi na ich kształt panoramiczny, służyły do malowania obrazów, bardzo często pejzaży. Przykładów takiego malarstwa mamy ogrom już w starożytnych Chinach, jak i w Japonii, gdzie cieszyły się i wciąż cieszą niezwykłą popularnością. Zwoje nie ominęły także fotografii, gdzie po epoce płyt szklanych nastąpił czas średnioformatowej błony zwojowej, a nieco później zapożyczonej z filmu taśmy 35-milimetrowej, na współczesnych wielkoformatowych wydrukach komputerowych kończąc. W dzisiejszych Chinach, rozdartych między wielowiekową tradycją a pędem za nowoczesnością, spotkać można bardzo wiele niezwykle interesujących prób łączenia konserwatywnej spuścizny ze współczesnymi prądami w sztuce. Z konieczności ograniczę się tutaj do dwóch przykładów.
Luo Yongjin, rocznik 1960. Artysta, który zakosztował wiedzy na kilku fakultetach, poruszający się swobodnie między kaligrafią, malarstwem i sztukami wizualnymi. Obywatel świata władający płynnie angielskim, znany publiczności na kilku kontynentach. Wystawiał także w Polsce (Poznań). Na co dzień jest profesorem w Shanghai Instytut of Design w China Academy of Fine Art. Jego zainteresowania są bardzo rozległe, ponieważ – jak większość chińskich artystów, niczego się nie wstydzi i w żadnym punkcie nie ma kompleksów. Stąd, oprócz typowo modernistycznych czy multimedialnych projektów, wykonuje bardzo dużo fotografii (para)dokumentalnej, dlatego tutaj (z braku miejsca) chciałbym wspomnieć jedynie o jego obrazach panoramicznych. Jak dotąd ma ich dwa rodzaje. Pierwsze wykonuje za pomocą kamery 6 x 18 cm – z poruszającym się po okręgu obiektywem – ale wkłada do niej film małoobrazkowy, co sprawia, że klatka ma imponujący wymiar 24 mm na 18 cm. Dodatkowo wykonuje zdjęcia w dość trudnych warunkach świetlnych bez statywu. To oznacza, że całkowity czas naświetlania zdjęcia z ręki może wynieść nawet 18 sekund. Efekty bywają niezwykłe, ale nie te fotografie wybrałem do niniejszej publikacji. Drugi typ tworzonych przez niego panoram ma bardziej złożony charakter. Najczęściej są to obrazy hiperwieżowców konstruowanych w Chinach na każdym kroku. Luo wykonuje je za pomocą aparatu analogowego z zoomem, rozbijając formę budowli na części, a przy tym nie przykładając wagi do spasowania poszczególnych elementów, a nawet bawiąc się ogniskową i ostrością obrazu. Nie da się nie zauważyć pewnej zbieżności z działaniami Davida Hockneya, choć przekaz artystyczny jest tu zupełnie inny. Te posiekane obrazy budowli pokazywane są oczywiście w pionie, w bardzo dużych formatach w postaci wydruków komputerowych na bardzo szlachetnych papierach, np. czerpanych lub nawet na jedwabiu. Zderzenie tradycji ze współczesnością ma tutaj wymiar niemal duchowy, tak jak dzieje się to w przypadku chińskiego kultu przodków. Urok i głębię tych obrazów da się posmakować jedynie w obcowaniu z oryginałami.
Yang Yongliang jest 20 lat młodszy od Luo i był przez jakiś czas jego studentem. Jego pierwsza wystawa miała miejsce w galerii Ophoto, której Yongjin jest fundatorem. Kiedy w roku 2007 odbyłem moją ostatnią jak dotąd podróż do Chin, trafiłem akurat na ostatnie dni jego wystawy. Przyznam, że prace Yonglianga zupełnie mną wstrząsnęły, mimo że do photoshopa i nowych technologii mam spory dystans. A kiedy dowiedziałem się, że jedna praca o długości dwóch metrów z okładem kosztuje „ledwie” 1000 dolarów, chciałem koniecznie kupić jedną; tyle że było za późno, bo wszystko sprzedało się do ostatniego numeru deklarowanego przez autora. Dwa lata później jego prace mają kosmiczne ceny, bo ich autor jest jedną z mocniej świecących gwiazd chińskiej sztuki współczesnej. Ostatnio można było jego nowsze prace obejrzeć na Spotkaniach w Arles, gdzie był jednym z najpoważniejszych kandydatów do nagrody „Odkrycie roku”. A co takiego jest w tych pracach? Otóż Yang wyszedł od najbardziej klasycznych pejzaży, czyli panoramicznych zwojów przedstawiających zazwyczaj (święte) góry, wodę, drzewa i mgłę. Na pierwszy rzut oka nic nadzwyczajnego; wszystko opieczętowane na czerwono, okaligrafowane jak tradycja każe. Dopiero jak się bliżej przyjrzeć, okazuje się, że góry nie są górami, drzewa drzewami; że to wszystko to jakieś zbiorowisko wież Babel czy może babelskich szczytów zbudowanych z betonu, szkła i żelastwa. Całkiem jak u Borowskiego: „Zostanie po nas złom żelazny, i głuchy drwiący śmiech pokoleń”.
Obu chińskich artystów łączy bardzo wiele, choć należą do dwóch różnych pokoleń. Obaj czerpią inspirację z dziedzictwa i obu cechuje sceptyczne spojrzenie na postęp. Mają pełną świadomość zagrożeń stojących przed cywilizacją, potrafią mówić o tym wyraziście i całościowo, a czasem ciekawiej niż wielu innych zatroskanych artystów na planecie Ziemia.
Fotografie dzięki uprzejmości OFOTO Gallery, Szanghai
Artykuł ukazał się w numerze 31 „Kwartalnika Fotografia” w 2009