Introspekcja – rozmowa z Małgorzatą Potocką
Marika Kuźmicz: Małgorzato, porozmawiajmy o Twoim dotychczasowym życiu i Twoich związkach ze sztuką, które zaczęły się, kiedy byłaś dzieckiem. Miałaś niezwykłych rodziców. Czy możesz opowiedzieć chociaż kawałek ich historii i tym samym o Twoich pierwszych kontaktach ze sztuką?
Małgorzata Potocka: Miałam dość luksusową sytuację – w tym sensie, że nie spotkałam się z niezrozumieniem. Kiedy słucham moich znajomych, którzy zostali artystami, ale nie mieli nikogo w rodzinie, kto zajmował się sztuką i którzy musieli walczyć o to, żeby móc studiować na przykład w ASP, żeby tworzyć, to widzę, że moja sytuacja była zupełnie inna. Wychowałam się wśród artystów. Nie chodziłam do przedszkola, bo mnie z niego wyrzucono – niby za gadanie, ale tak naprawdę to za „bycie inną” niż reszta dzieci.
Zatem wychowywałam się w studiu u Taty, który był scenografem, więc ja całe dnie towarzyszyłam mu w pracy, na planie. On robił makiety filmowe, a ja coś tam sobie sklejałam, malowałam i żyłam tylko w ten sposób – nie za bardzo wiedziałam, że można inaczej. Kiedy były zdjęcia na planie, siedziałam wysoko na rusztowaniu i cały dzień oglądałam, jak powstaje film…To była magia. Wówczas robiono na przykład po 40 dubli. Dziś raczej 2 lub 3 maksymalnie. To mi się absolutnie nie nudziło, oglądałam te duble jak zaczarowana. Kiedy poszłam do szkoły, znalazłam się w zupełnie obcym świecie, bo moim światem były te scenografie ojca, aktorzy, plan, filmy. Poznawałam ludzi takich na przykład jak Andrzej Pawłowski, Roman Modzelewski, Stanisław Fijałkowski, Lech Kunka. Ojciec był niezwykłym człowiekiem, innym niż wszyscy wokół i bardzo twórczym. Uczył mnie tego, żeby być twórczą, bawiłam się na przykład z papierem fotograficznym i wywoływaczem. To było świetne.
Twój ojciec, znany scenograf Ryszard Potocki. Opowiesz o nim więcej?
– Tak, Tata skończył architekturę w Moskwie, był asystentem Siergieja Eisensteina. Do dziś mam taki wazonik, który ojciec od niego dostał. Trzymam w nim pędzle, a tata podróżował z nim przez wojnę, udało mu się ocalić taką pamiątkę. Kiedy się formowało wojsko polskie, on się dostał do Polski. Zostawił w Moskwie żonę Sarę i dwoje dzieci. Wyjeżdżając, powiedział jej, żeby się nie martwiła, bo on zaraz ją z dziećmi ściągnie do Polski – jest arystokratą z polskiej rodziny, nie będzie żadnego komunizmu i wszystko będzie dobrze. Była to oczywiście zupełna utopia, gdyż świat zmienił się tak strasznie, że nie tylko on nie mógł ich sprowadzić do Polski, ale nawet nie mógł pojechać ich odwiedzić. Przez całe lata. Był persona non grata, nie wpuszczany do ZSRR. A ponieważ był dość sławną osobą – w środowisku filmowym to był słynny scenograf – tworzył wytwórnię filmową SEMAFOR i znał różnego rodzaju efekty i triki filmowe (które poznawał, przyglądając się na przykład Rodczence), tym bardziej był niewpuszczany do Związku Radzieckiego. Dopiero w 1970 roku, kiedy zagrałam główną rolę w filmie Legenda, musiał pojechać ze mną ktoś z rodziców na pokazy tego filmu do Rosji. Rodzice byli już wtedy rozwiedzeni, a mama powiedziała, że nigdy w życiu jej noga tam nie postanie. A ojciec marzył o tym, żeby tam pojechać, zobaczyć dawną rodzinę.
Czyli Ryszard i Sara się rozwiedli?
– Tak, po paru latach od zakończenia wojny, korespondencyjnie. To była para niezwykłych artystów. On był scenografem, a ona zajmowała się robieniem artystycznej charakteryzacji i modeli do filmów animowanych, kukiełkowych filmów Aleksandra Ptuszko. Sara była Żydówką i groziła jej śmierć w łagrze, ale nie została zesłana tylko dlatego, że Ptuszko się za nią wstawił, powiedział, że nie da się jej nikim zastąpić. I tylko dlatego Sara przeżyła.
Z moim wyjazdem do Mosfilmu były kłopoty, bo ojcu nie dali pozwolenia na wjazd do Moskwy. Pamiętam, że w końcu Jekatierina Furcewa, która była wtedy ministrem kultury ZSRR, po chyba trzech miesiącach, powiedzmy, negocjacji pomiędzy polskim a radzieckim ministerstwem wydała ojcu takie zezwolenie, że może przekroczyć granicę. Wreszcie spotkaliśmy się z Sarą i ich dziećmi, z którymi zresztą ja do dziś jestem bardzo blisko. No, ale teraz jest kolejny raz, kiedy reżim nas rozdziela i nie możemy się spotkać. Teraz przecież nie pojadę do Moskwy…
Byliście z twoim Tatą bardzo ze sobą związani.
– Tak, wiedziałam wszystko o tych jego kłopotach, tęsknotach, problemach, cierpieniu. Właśnie przez tę całą sytuację z moim filmem i przez to, że razem odbyliśmy podróż do Rosji. Kiedy ojciec i Sara się spotkali, to patrzyłam na nich i ciekły mi łzy. Było to bardzo piękne i bardzo dramatyczne.
Chciałaś być scenografką? Jak Tata?
–Chciałam być operatorką. A na początku to w ogóle architektką. Moja mama obkleiła cały mój pokoik Le Corbusierem, Pevsnerem i innymi najpiękniejszymi budynkami świata, żebym ja, kiedy się obudzę, widziała te przepiękne budowle. W tym Architektony Malewicza. Chłonęłam to wszystko, co mnie otaczało. Nie musiałam się tego uczyć. Mój mózg i organizm to zaabsorbował na zawsze.
To jak to się stało, że zamiast na Wydział Operatorski poszłaś na Wydział Aktorski?
– Prozaiczna historia. Ojciec bardzo sprytnie uniknął odwodzenia mnie od pomysłu, po prostu kazał mi pozwijać jakieś kable od kamery i świateł. I to było za ciężkie, fizycznie nie dawałam rady. Zapytał mnie czy widzę wózek, który wiezie lampy, który będę musiała pchać. Oczywiście nie wiedzieliśmy z Tatą o tym, jak technika się zmieni, że kamery będą lekkie, że nie ma kabli, że wszystko jest zdalne i cyfrowe.
Ale jeszcze Ci muszę wspomnieć, że ci moi cudowni rodzice niestety w straszny sposób rozstawali się i rozwodzili. Byłam chyba jedynym dzieckiem, które naprawdę pragnęło tego, żeby oni się rozstali, bo raczej takich dzieci nie ma. I przez całe swoje życie walczyłam z moją matką, czego dziś bardzo żałuję. Moja Mama nazywała się Maria Chybowska, była reżyserką filmów dokumentalnych. Ona była niezwykłą osobą, ale przeszła straszne rzeczy w czasie wojny, w wyniku czego miała zawsze depresję. Mama byłą asystentką wybitnego reżysera Andrzeja Munka. Mimo to jej stan psychiczny był bardzo zły, przez cały czas w zasadzie. Po jej śmierci dowiedziałam się, że była w czasie wojny trzy razy pod ścianą rozstrzelań. Raz zatrzymana za to, że miała leicę w plecaku, raz za opaskę Czerwonego Krzyża, a raz, kiedy była 14-letnią sanitariuszką wyciągającą rannych ze szpitala wolskiego, próbującą, razem ze swoimi starszymi siostrami, ratować leżących tampacjentów zanim wejdzie gestapo i zacznie rozstrzeliwać rannych. O tych historiach jako dziecko nie mogłam wiedzieć, bo jak niby ona miała mi to opowiedzieć. Zatem, niestety, znałam matkę, która albo płakała albo się histerycznie śmiała – nie była nigdy spokojna. Tata miał do niej świętą cierpliwość, bo to byładruga wielka miłość jego życia, ale po prostu nie wytrzymali tych traum wojennych.
Ona od niego w końcu odeszła, mając całą masę żalu do Taty. Miała wiele żalu do całego świata za krzywdy, których doznała. Wtedy tego nie rozumiałam, dziś tak. Nie udało się im być razem. Ale dom był niezwykły. Przychodzili do nas malarze – Stanisław Fijałkowski, który mieszkał obok, dyrektor Muzeum Sztuki, Ryszard Stanisławski. Najpierw Alina Szapocznikow, potem Urszula Czartoryska. Mam fajne wspomnienie, kiedy do Łodzi, do Muzeum Sztuki przyjechała cała grupa artystów op-artu i sztuki kinetycznej z Włoch. To było wydarzenie. Piękni ludzie. Dużo czasu spędzali w naszym domu, my z nimi spędzaliśmy czas w muzeum. Miałam białe kartki i czarne ołówki ojca, grube i cienkie, i cały czas rysowałam spirale, zachwycona ich pracami. W szkole uczyli nas o antyku, a ja pasjonowałam się sztuką współczesną. Łódzcy artyści: Szapocznikow, Stanisławski, Fijałkowski, Wróblewski, środowisko ASP w Łodzi (wtedy PWSSP), Szkoły Filmowej – to byli przyjaciele ojca i ludzie, wśród których rosłam.
Kiedyś myślałam, że to Józef Robakowski wciągnął Cię w środowisko łódzkiej awangardy, a Ty znałaś je od wczesnego dzieciństwa.
– Środowisko było moim dzieciństwem, ale to Józef był jedyną wówczas osobą, która rozumiała ten mój świat. W liceum, na studiach czułam się obco. On robił sztukę taką, która mnie fascynowała. Spędzałam z nim dużo czasu i tak się to zaczęło. Przygotowywałam się do egzaminu z historii sztuki na Wydziale Aktorskim, a jeszcze przed zdaniem na Wydział Reżyserii i miałam tam wykładowczynię prof. Zwolińską, która mnie potwornie nudziła.Szukałam alternatywy i koledzy mówili: „Idź do Robaka”. No i poszłam do Robaka, tak się zaczęła nasza miłość. Ale on był w pewnym sensie moim przeznaczeniem, przez to moje poprzednie życie, dzieciństwo, rodziców. Gdyby nie to, nie rozumielibyśmy się. Dopiero kiedy Ojciec odszedł, kiedy pojawił się Józef, zaczęłam w pełni doceniać to, w czym rosłam, zaczęłam się nad tym zastanawiać. Żałuję tego, że nie pytałam moich rodziców o ich przeszłość, o ich twórczość, że jakoś tego nie utrwaliłam. No, ale już nie zrobiłam tego, niestety, i tego się nie odwróci.
Swojej własnej twórczości też nie archiwizowałaś…
– Tak, to niestety prawda. Wydawało mi się, że zdążę, że się tym zajmę później. Kiedy byliśmy razem z Józefem, to my przez cały czas po prostu żyliśmy w sztuce. Założyliśmy w swoim mieszkaniu Galerię Wymiany i były u nas tłumy świetnych ludzi, działy się ważne rzeczy. Miałam tego świadomość, wiedziałam, że trzeba to dokumentować…Poświęciłam się temu i nie archiwizowałam swoich prac. Nie wpisywano mnie na afisz. Poza tym uważałam też, że twórczość Józka jest ważniejsza niż moja. Uważałam, że swoimi sprawami zdążę się zająć, bo jestem młodsza, że czas mija i przychodzi moment, kiedy mówisz: „A teraz jest czas na mnie”. Tyle tylko, że to nie działa w ten sposób. Nie da się o coś nie dbać przez lata, a potem nagle chcieć do tego wrócić.
I tu też, co paradoksalne, pomógł mi Józek, bo to on zapytał mnie pewnego dnia, co się takiego stało, że przestałam robić własne prace, które były z perspektywy czasu wyjątkowo oryginalne. Józef mówił, że gdybym tego nie zarzuciła, to dziś byłabym na wyżynach. Może by tak było, a może nie, bo tego już się nie dowiemy. Kiedyś Józef mówił, że życia nie można pogodzić ze sztuką. Ja jestem wrogiem rozdzielania życia i sztuki, ponieważ nie da się oddzielić człowieka od tego, co on tworzy. To, co przeżywamy, to jak żyjemy, jest esencją, która decyduje o tym, jaką sztukę tworzymy, co robimy.
Kiedy miałam 14 lat, Ojciec kupił mi pierwszy poważny aparat Zenit i powiedział: „Od dziś robisz zdjęcia. Rejestrujesz świat jako swój pamiętnik, zapis obrazów, zdarzeń, sytuacji i to ma być emocjonalne”. Teraz po latach widzę, że moje prace są emocjonalne. Ja jestem w tych pracach albo są też inni, albo jest interakcja z ludźmi.
Wszystkie Twoje prace, które zrobiłaś, jak byśmy ich nie układały, są po prostu dalszym ciągiem tego pamiętnika, który robiłaś, od kiedy miałaś 14 lat, wiesz o tym?
– Tak, absolutnie tak. Całe moje życie.
Wszystkie te prace to introspekcja, choć pozornie wiele z nich jest o świecie wokół ciebie.
–Tak, to jest świetne słowo. Muszę je zapamiętać. To jest sedno tego, co robię. Nieustanna introspekcja.
A Twoja pierwsza wystawa?
– Pamiętam każdy jej detal. To też mi Ojciec urządził. Byłam z nim w Polanicy, bo on tam pracował akurat nad filmem. A ja chodziłam wokół Domu Zdrojowego, wokół klombów i robiłam zbliżenia bratków – tam były wszystkie kolory. Robiłam zbliżenia makro, które w ostateczności wyglądały jak abstrakcyjne obrazy. Wywołaliśmy je na slajdach ORWO, co dało specyficzną jakość obrazu. Ojciec je pociął, pomógł mi kadrować. Potem zasłonił okna w jadalni papierem fotograficznym, zdjął wszystkie obrazki, które tam wisiały, pomalował ściany perłową białą farbą do malowania dekoracji, żeby odbijała światło i na tej wielkiej ścianie zrobił projekcję moich slajdów. To był mój pierwszy wernisaż… Chociaż nie, bo pierwszy był, kiedy miałam 8 lat. To była wystawa grupowa w Pilichowicach nad jeziorem: ja, Jacek Łomnicki, Elżbieta Czyżewska i Kępińska, malowaliśmy obrazy. A ojciec rozwiesił sznur pomiędzy dwoma domami i zawiesił na nim te nasze wielkie kartony. Całe miasteczko żyło tą wystawą.
Czy nie chciałaś studiować w ASP?
– Chciałam, chciałam. Ciągle mam ochotę malować, ale nie mam odwagi. Bardzo lubiłam przesiadywać w pracowni mojego wujka, Konstantego Gorbatowskiego, który uczył mnie mieszania i nakładania farb – jeździliśmy do niego z Ojcem na wakacje nad morze. On był genialnym malarzem. Ale sama jakoś nie miałam odwagi się tym zająć. Poza tym chciałam być filmowcem, jak Tata. Nie myślę o sobie, że jestem reżyserką albo aktorką, albo operatorką, tylko myślę, że jestem jak on, filmowcem.
Jest zresztą taka śmieszna anegdota. Bo ja byłam w szkole klasztornej, u sióstr Niepokalanek, to jest sprawa na osobną opowieść. Tata mnie z tej szkoły zabrał. A że przyjaźnił się bardzo z Beatą Tyszkiewicz, to poszliśmy razem na obiad i Beata spytała „I co dalej, Małgosiu?” A ja odpowiedziałam, że jestem aktorką. Beata powstrzymała śmiech, ale parę dni później zadzwonił Andrzej Wajda i zagrałam we Wszystko na sprzedaż. A potem były kolejne filmy, wszystko się potoczyło bardzo szybko. Musiałam wybrać, a świat filmu był wielopoziomowy. Były scenografie, światła, makiety, ludzie, tekst, historia sztuki, emocje i to wszystko w jednym. Tak że zdałam do Szkoły Filmowej. Najpierw na Wydział Aktorski, potem na reżyserię, gdzie poznałam Józka Robakowskiego. W 1978 pojechałam z nim na plener do Osiek.Tam też powstawały moje pierwsze fotograficzne performanse i obiekty przestrzenne.Wcześniej na takie warsztaty i plenery artystyczne Tata jeździł ze mną, np. do Krakowa do Tadeusza Kantora. Obejrzałam wiele jego spektakli, spektakli Cricot 2. I do Wrocławia, do Jerzego Grotowskiego.
To był też czas, kiedy intensywnie realizowałam filmy o artystach: Ryszardzie Winiarskim, Edwardzie Krasińskim, Janie Dobkowskim, Krzysztofie Zarębskim czy Zbigniewie Warpechowskim. Filmy, które z jednej strony były dokumentalne, a z drugiej także skrajnie artystyczne, wplatające mój punkt widzenia w ich twórczość.
Ten koniec lat 70. to był bardzo intensywny okres Twojej twórczości.
–Tak, jeździliśmy z Józefem Robakowskim do Fuldy, do Gerarda Kwiatkowskiego, na wakacje. I ja całe lato pracowałam, robiłam swoją sztukę. Wielkie labirynty i plansze budowane z przetworzonych fotografii, pierwszych odbitek ksero deformowanych w różny sposób. Większości nie zabierałam do Polski, bo nie było jak. Tak, że nie wiem, czy to przepadło, czy jeszcze gdzieś to znajdę.
Opowiedz jeszcze o tym, czym była Galeria Wymiany.
– Ona wzięła się z potrzeby wypełnienia pewnej luki, a mianowicie takiej, że w Polsce nie było żadnych niemal prywatnych galerii. A ja byłam wówczas aktorką, która sporo grała za granicą. Węgry, Czechosłowacja, Jugosławia. Józef dawał mi namiary na artystów, z którymi miałam się spotkać, ja się spotykałam, zapraszałam ich do Polski. Dostawałam od nich prace, które stały się trzonem kolekcji Galerii Wymiany. Józek dostawał prace od przyjaciół w Polsce. Mieszkanie wypełniało się dziełami sztuki.
Pewnie byłaby to normalna kolekcja, jakich wiele w prywatnych mieszkaniach, gdyby nie to, że czasy zrobiły się ekstremalnie ciekawe. Zaczął się łamać komunizm, okazało się, że dla władzy artysta współczesny jest niebezpieczny. Najpierw była spora doza wolności, w latach 60., 70. pozwalano na otwieranie galerii, łatwo było dostać pieniądze np. na ambitne filmy edukacyjne o sztuce w Wytwórni Filmów Oświatowych i tak dalej. W latach 80. się to zmieniło, artyści współcześni nagle nie byli obdarzani zaufaniem. I zdarzyło się wiele różnych rzeczy: ja nie dostałam paszportu, nie mogliśmy pojechać do Niemiec. Nie wiedzieliśmy oczywiście, że wprowadzą stan wojenny, ale czuliśmy, że atmosfera stała się bardzo duszna.
Ponieważ nas to uwierało, a chcieliśmy mieć swoje wolne miejsce, spotykać się z ludźmi, rozmawiać z nimi normalnie, zrobiliśmy galerię w swoim mieszkaniu. Nazwaliśmy to Galerią Wymiany. Potem to przetłumaczyliśmy na „Exchange Gallery” – chodziło o „exchange of thoughts”. Stan wojenny utwierdził nas w przekonaniu, jak to było ważne. Spotykaliśmy się, pomimo stanu wojennego, rozmowy i wykłady trwały do nocy albo całą noc, więc wszyscy przychodzili z karimatami i nocowali u nas. Nasze mieszkanie stało się swego rodzaju centrum. Dom był takim hostelem artystycznym. Wystawiliśmy dwa krzesła na korytarzu przed naszymi drzwiami, bo czasem mieszkanie obserwowali jacyś panowie, więc żeby nie stali, daliśmy im krzesełka.
W tym wszystkim wychowywaliście córkę…
– Tak, w centrum tego centrum była Matylda.
Nie została artystką?
– Trudno mi mówić za nią, ale wydaje mi się, że to było ciężkie dzieciństwo. Dla małego dziecka to było za dużo. Chciała mieć normalnych rodziców, a ja miałam niebieskie włosy i czarne paznokcie. Przyjechałam właśnie z The Appel Gallery, gdzie spędziliśmy całe wakacje z Mariną Abramović i Ulayem. Przeszłam metamorfozę, nabrałam odwagi artystycznej, a poza tym po wiecznej czerni zaczęłam nosić kolorowe ubrania, bo uznałam, że mam prawo do tego, do akceptacji swojego ciała i cieszenia się nim. Nagle stałam się przerysowana, a w tej szarej łódzkiej rzeczywistości to już w ogóle. Zatem Matylda chyba wolała, żebym do niej nie przychodziła do przedszkola, zamiast odpowiadania na pytania, czemu jej mama ma czarne usta, czerwone rzęsy i zielone włosy.
Czyli co się stało takiego, że w pewnym momencie zrezygnowałaś z robienia swoich prac lub też nie pokazywałaś tego, co robiłaś?
– W naszym związku była jednak sytuacja, kiedy skoncentrowałam się na Józefie… To on był tym głównym artystą. Jeździliśmy, co prawda, razem na wszystkie plenery, robiłam tam prace, ale faktycznie nie przywiązywałam do tego wagi. Robiłam wystawy, ale to jakoś znikało. Nie zapisywano mojego udziału w tych plenerach. Nie wiem w sumie, dlaczego. Jak przyjeżdżała Zofia Rydet czy Ewa Zarzycka, to ich udział był odnotowywany, ich nazwiska pojawiały się na plakacie czy w katalogu, a moje nie. Może chodziło o to właśnie, że byłam żoną Józefa i można to było „odhaczyć”, że „Robakowscy byli na plenerze” – więc ta moja nieobecność nie do końca jest prawdą. A ja o to nie zadbałam. A potem wychowywałam sama córki i musiałam nas utrzymać. Nie miałam czasu ani możliwości na robienie sztuki.
To się niestety powtarza często w relacjach artystek z Twojego pokolenia, ale też młodszych i starszych.
– Tak… A potem z kolei, kiedy byłam już z Grzegorzem Ciechowskim, to moje uczucie do niego poważnie się zawahało, kiedy miałam wystawę w Gdańsku. On obserwował to otwarcie, przyszło z 50 osób w ciągu dnia, znajomi moi i Józefa, i Grzegorz powiedział, nie przemyślawszy tej wypowiedzi: „Tyle w to włożyłaś pracy, ale to nie ma sensu. Przyszło 50 osób, a na mój koncert 12 tysięcy. To po co to robić?”.
To bardzo niszczące.
– Tak, nie miał empatii w tym względzie. Poza tym, byłam mu potrzebna do organizacji jego koncertów, do produkowania teledysków i tak dalej. To, że zajmowałam się sztuką, odciągało mnie, w jego mniemaniu, od tego, czym powinnam się była zajmować. Niedawno rozmawiałam z Józkiem i tak mu to trochę wypomniałam, że opracowując historię Galerii Wymiany nie umieścił tam mojego nazwiska i nie podkreślił tam mojego wkładu. Józef powiedział, półżartem, półserio: „No bo to było, jak się rozstaliśmy, byłaś dla mnie niedobra”. A to nie tak, bo kiedy robiliśmy razem galerię, to byłam jeszcze „bardzo dobra”, bo to było przed rozstaniem. Tworzyliśmy tę galerię razem. Powstawały też tam moje prace, ale mojego nazwiska w historii tego miejsca nie ma. To sytuacja też tego całego ówczesnego patriarchatu, tak podejrzewam.
Ja jestem pewna, że tak.
– Nie powinno być tak, że kogoś wyrzucasz z historii, a potem wpisujesz. Tak, że trochę to było tak, że on mi pozwalał tworzyć. Jest związek artystów, ale nie całkiem na równych zasadach. Do książki o Galerii Wymiany powinna powstać w sumie errata. Bo to było coś, co zrobiliśmy razem. Ja kocham Józka, fascynuje mnie do dziś. Zdaję sobie sprawę z tego, że go zraniłam – przebaczmy sobie, ale pewne sprawy powinny zostać uporządkowane, głównie mam na myśli mój udział w tworzeniu tej Galerii.
A czemu zdecydowałaś się zawalczyć o swoją twórczość? O Twoje prace wizualne. Mam wrażenie, że podjęłaś decyzję, że chcesz to jednak wydobyć, uporządkować, pokazać.
– To jest paradoks, bo to znów Józek był tego motorem.
Więc właśnie, bo szczerze mówiąc, ja po raz pierwszy usłyszałam o Tobie jako artystce od niego właśnie. To było już kilka lat temu, kiedy powiedział mi o Twojej pracy Windy. Zaczęła się od tego nasza rozmowa o Twojej twórczości – mówił mi o tym, co robiłaś i że to było bardzo dobre i ciekawe.
– Tak, no to za jego sprawą. Józek od tego czasu bardzo się zmienił. Zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu, pojechaliśmy na Kongres Kultury do Wrocławia i tam rozmawialiśmy na ten temat. Józef zaczął pytać, czemu przestałam się tym zajmować, czemu nie zrobiłam doktoratu, czemu nie chcę stanąć za swoją twórczością. No i to był impuls. Miałam wtedy zły okres w życiu, a kiedy weszłam w sztukę ponownie, odetchnęłam, odżyłam, wyszłam z depresji.
A jak dalej widzisz drogę dla swojej sztuki i dla Ciebie jako artystki?
– Ja nawet nie wiedząc o tym, że będę miała wystawy, które organizujesz, pracowałam i robiłam rzeczy do szuflady. Różne kolaże, dedykowane różnym osobom – dalszy ciąg mojego Pamiętnika i chcę to kontynuować.Moje Warty Honorowe,fotoperformans z 1982 roku, kontynuuję teraz w Proteście przeciwko wojnie w Ukrainie. Tak powstały Warty Honorowe 2022. Poza tym robię kolaże fotograficzne w dużych formatach i Dzienniki Mojej Obecności w różnych sytuacjach i miejscach. Czuję się, jakbym była świeżo po studiach, mam dużo do zrobienia i do pokazania. Chciałabym zrobić dużą monograficzną wystawę. Mam nadzieje, że z Twoją pomocą. Wtedy nie to, że będę spełniona, ale będę się z tego cieszyć. Że odzyskałam sens. Tego bym teraz chciała.
Nie potrzebujemy innych światów, gdy mamy lustra – wystawa Małgorzaty Potockiej, kuratorką wystawy jest Marika Kuźmicz
Młyny Rothera ul. Mennica 10, wernisaż 23.09.2022, godz. 18:00
8. Vintage Photo Festival, 23.09. – 02.10.2022, Bydgoszcz, Kujawy i Pomorze
2 Komentarzy
Jacek
Bardzo interesujacy wywiad, pokazuje jak mozna byc artysta fotografem i jednoczesnie miec pasje, ktora zyje i rozwija sie razem z rozwojem naszej osobowosci
Waldemar Śliwczyński
Też tak uważam, bardzo „pogłębiona” rozmowa, z wieloma interesującymi wątkami, którymi chciałoby się podążać dalej. Miałem szczęście być w sobotę na Vintage Photo Festivalu w Bydgoszczy na spotkaniu z Małgorzatą Potocką i autorką Mariką Kuźmicz, gdzie dowiedziałem się wielu kolejnych interesujących rzeczy. Jedną z nich jest informacja, że obie panie pracują dalej, żeby przygotować kolejne wystawy (zwracam uwagę na liczbę mnogą!) prac Małgorzaty Potockiej. Będziemy trzymali rękę na pulsie i niezwłocznie poinformujemy o kolejnym pokazie fotografii pani Małgorzaty.