Alain Balmayer – Ameryka z drugiej ręki
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej to – oprócz wszystkiego – także królestwo fotografii. Już w roku 1888 Georges Eastman wypuścił na rynek aparat dający możliwość zrobienia 100 zdjęć. Od tego momentu fotografia zaczęła swoja masową karierę narodowego hobby, a na tej bazie firma Kodak budowę swojego imperium.
Aby być sprawiedliwym trzeba, dodać, że jednocześnie Amerykanie byli sprawcami wykreowania najsilniejszego na świecie rynku sprzedaży fotografii pojętej jako sztuki, a tamtejsi artyści byli i są sprawcami przełomowych w jej rozwoju momentów. W ogromie zdjęć wykonanych w USA niezmiernie rzadko można natrafić na fotografie wykonane przez przyjezdnych, a jeśli już, to są to zwykłe zdjęcia wielkich miast, by nie powiedzieć Nowego Jorku. Albo więc Ameryka jest niefotogeniczna, nieprzystępna, albo grasującym tam czasem przybyszom nie starcza wyobraźni na stworzenie własnej wizji tego cywilizacyjnego giganta. Jednym z piękniejszych wyjątków od tej reguły jest stanowczo zbyt mało znany fotograf francuski Alain Balmayer.
Balmayer urodził się w roku 1930, a fotografią zajął się jako pasjonat i samouk w latach 50 ubiegłego wieku, by w krótkim czasie doprowadzić swój warsztat do niedoścignionego mistrzostwa. Wystawia z wyboru stosukowo rzadko, ale każda prezentacja wykonywanych przez niego kopii jest prawdziwa ucztą dla oczu.
Nie trudno zauważyć, że od strony technicznej inspirować się musiał szkołą amerykańska spod znaku Adamsa i Westona, ale na tym analogie się kończą poza faktem, że od roku 1984 artysta zaczął regularnie podróżować po Stanach, tak jakby chciał się zmierzyć ze swoimi wielkimi mistrzami na ich własnej ziemi. Po mimo pełnienia obowiązków dyrektora podparyskiej szkoły ICART PHOTO odbył tych podróży już około pięćdziesięciu. Owoce tej gigantycznej pracy ukazały się w książce Alain Balmayer topographies. Wydawnictwo jest pod względem edytorskim rewelacyjne, a wizja Stanów Zjednoczonych konsekwentna i zaskakująca, posunięta aż do granic surrealizmu.
W kadrach Balmayera kraj ten zmienia się w bezludną planetę, która wymknęła się upływowi czasu i związanemu z tym umieraniu rzeczy. Oto fragment pustyni, na horyzoncie skały, a na pierwszym planie wyasfaltowana bieżnia z niezatartymi pasami bez śladu używania, ale i kurzu oraz pyłu zalegających całą dookolność.
Do głowy ciśnie się wiele pytań: kto może biegać w tym marsjańskim pejzażu? Kto to będzie oglądał, jeśli nawet nie ma trybun, a wokół żywego ducha? A może to kaprys jakiegoś ekscentrycznego miliardera? Newada, Nowy Meksyk, Utah, Arizona, Teksas, Kolorado, Pensylwania, Kalifornia, New Jersey, a nawet Nowy Jork, a wszędzie taka sama pustynia, koniec asfaltu i surrealne konstrukcje i obiekty często nieodgadnionego pochodzenia i przeznaczenia. Przypomina to czasami jakieś sekretne poligony doświadczalne i tylko przelatujący bardzo nisko samolot informuje, że tam gdzieś toczy się życie.
A jeśli trafią się w tym wszystkim na ruiny, to tez jest tam jakoś dziwnie, czysto i dość porządnie. Być może to znak, że pieniądze rządzą i na pustkowiu.
Artykuł ukazał się w numerze 19 „Kwartalnika Fotografia” w 2005